30 gru 2011

Przemówienie w obronie kultury

Drodzy Państwo!



Przemawiam do Was w imieniu tych wszystkich, którym nie jest obojętny los zaniedbywanej kultury. Moje słowa kieruję do osób, które są świadome istniejących zagrożeń ale ze szczególnym naciskiem wobec tych, którzy przyczyniają się lub biorą świadomy udział, w rozkładzie wspólnego dziedzictwa. Chciałbym zatem naświetlić ogólne przyczyny i wskazać odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. Zgodzimy się z pewnością wszyscy, że każda ambitniejsza propozycja kulturalna spychana jest na margines, skąpi się jej środków na promocję, stawia sztuczne bariery organizacyjne. Artyści, którzy mają coś do powiedzenia, muszą często organizować wiele imprez własnym sumptem – sami szukają lokalu, wypraszają wsparcie, przynoszą sprzęt, inwestują swoje pieniądze i energię. Tymczasem pieniędzy i chęci, ze strony urzędów odpowiedzialnych za kulturę, wystarcza tylko dla osób i zespołów o statusie gwiazdy. Przemyślane i spójne promowanie oraz wspieranie krajowych zdolnych twórców tkwi w malignie i odchodzi do krainy wiecznych obietnic. Domy Kultury opanowane są często przez ludzi z nadania, którzy nie mają ani pomysłu, ani większej chęci na faktyczną animację lokalnej kultury.


 Nie chcę być jednak zupełnie kategoryczny w swoich sądach, gdyż istnieją lokalne władze i otwarci ludzie, którzy potrafią spojrzeć dalej, niż poza wąski horyzont partykularyzmów i zwykłej niechęci. Spójrzmy jeszcze na telewizję, czyli medium i przekaźnik kultury, z jakim styka się największa część rodaków. W rzekomo misyjnej TVP programy kulturalne przez lata okupowały godziny, które mogły być atrakcyjne tylko dla wampirów albo na sobotnie poranki, tradycyjnie kojarzone z programami dla dzieci. Obecnie nawet te pory zostały wyrugowane z programów kulturalnych a jedynym kanałem o tej tematyce pozostaje TVP Kultura, nadawca o ograniczonym zasięgu. Takie podejście jest wysoce niepoważne i świadczy dobitnie o tym, że tego typu programy funkcjonują jako zapchajdziury dla wypełnienia wymogu tzw „misyjności”. 


Cóż to jednak za misja, która miast wnikać w oko cyklonu, błąka się gdzieś po obrzeżach czasu antenowego? Czy naprawdę w całodniowej ramówce nie można znaleźć miejsca na jedną porządną propozycję?. Gusta trzeba kształtować już od maleńkości, bo nic co wartościowe nie jest w stanie powstać samoistnie, nawet wykluwający się kurczak potrzebuje czasem pomocy kwoki, która przebije dziobem skorupkę. Nie chcemy chyba dojść do punktu bez odwrotu, gdyż już z pełną mocą będzie można zacytować słowa Hermanna Goringa „Gdy słyszę słowo kultura, to odbezpieczam mojego Browninga”?.


 Kultura jest niechcianym dzieckiem, którym nie można pochwalić się w wyborach, bo nie rokuje obietnicami. Ile głosów może uzyskać polityk, gdy będzie przekonywał, że gdy zdobędzie mandat, to poprawi kulturalną ofertę, wspomoże ambitnego twórcę lub poprawi stan księgozbioru bibliotek? Ci wszyscy, którzy rzekomo dbają o kulturę, którzy zostali do tego celu wskazani i wyposażeni w odpowiednie środki i narzędzia, w rzeczywistości bywają nader często zwykłymi macherami z lokalnego jarmarku, którzy za nic mają wyższe wartości. Dla nich liczy się tylko zysk a w ich gładkiej argumentacji czai się kłamizm, fałszyzm i nabieryzm.     Tak, drodzy państwo, w szczególności dotkliwie odczuwamy to ze strony polityków i ekonomistów, którzy chcieliby, zupełnie beztrosko, aby nasza kultura działała na takich samych zasadach, jak wszystkie inne gałęzie gospodarki. „Sama musi się utrzymać” – twierdzą nieodpowiedzialni ludzie o kołtuńskiej mentalności prowincjusza. A ja zapytuję – czy naprawdę wszystko można przeliczać na pieniądze?. Do czego to już doprowadziło?. Zwracam się więc do Was, kulturalni utracjusze, sybaryci wylegujący się na szczytach słupków oglądalności i Was wszystkich, którzy przykładacie choćby mały palec do produkcji wyrobów kulturopodobnych. Bądźcie konsekwentni w swych działaniach, bo ogłupiając społeczeństwo i ulegając zupełnie bezwolnie jego najprostszym potrzebom, sami na siebie kręcicie bicz. Pamiętajcie, że wasze działania generują ciąg następstw. Obniżając poziom i ograniczając wyższe potrzeby, mamy rzędy nieświadomych, zaczadzonych tandetą ludzi, dzieci, które mają ograniczone możliwości poznawania najlepszych wytworów narodowej kultury i stają się bezwolnymi kosmopolitami, połykającymi popkulturowy budyń. Nie chcę już tutaj pastwić się nad telenowelami o tzw. „życiu”, wesołymi do bólu programami rozrywkowymi czy festiwalami kiczu. Z pewnością usłyszę głosy, że teraz trzeba zarabiać pieniądze, aby z ich części wydawać ambitniejsze pozycje. Owszem, ale znaj proporcje, mocium panie! A nie żądam przecież żadnych parytetów. 


Zmieńmy dominujący sposób myślenia o kulturze i postawmy na rzetelną edukację. Niech zniknie szalony kapitalizm bez głowy, jednak bez konieczności powrotu czasów „słusznie minionych”, gdy dotowano wszystko, co uznano za słuszne dla partii i socjalistycznego wychowania. Skoro innym krajom udało się znaleźć „złoty środek”, to dlaczego nam ma się nie udać? Przecież Polak potrafi. Liczę na państwa przychylność, gdyż gorąco wierzę, a wręcz jestem przekonany, że podzielają państwo mój punkt widzenia.

22 gru 2011

Bardzo smutna historia z lat 80.

Chciałem być sobą
wyrażając w mojej Autobiografii
żal za brakiem Słodkiego miłego życia
bo moje Kryzysowe Narzeczone
Niewiele mi mogły dać
Jolka nie pamiętała nawet
śladu swojej Szminki na szkle
podczas tej Nocy niepodobnej do innych

Ewka umiała tylko płakać
traktując mnie jak Rysunkową postać
gdy wychodziłem na Nocny Patrol

Anka będąca Córką Rybaka
odjechała Lokomotywą z ogłoszenia
po otrzymaniu Pocztówki od państwa Jareckich
a za nią na długo Uciekło moje serce

Luciolla chciała tylko tańczyć
To tylko Tango- wołała poprzez wiatr
A Tańcz głupia tańcz!
jej normalny dzień to było takie Black and White

Można zapytać- A co się stało z Magdą K.?
ją Kochać było za późno
i bardzo Przeżyłem to sam

Andzia poznana na Prywatce
okazała się już być Czyjąś dziewczyną
przez co byłem Czerwony jak cegła
i wywiesiłem Białą Flagę

Obiecałem sobie wtedy
Nie wierzyć już nigdy kobiecie
bo one zrobią z faceta
tylko Mniej niż zero

Wszystkie były jak
Dmuchawce latawce wiatr
aż spotkałem ją
załkałem- Och Ziuta!
Zaopiekuj się mną na tym Moim kawałku podłogi
Przytul mnie na Łożu w kolorze czerwonym
z tą urodą świnki Piggi Nie będziesz Julią


Jezu, jak się cieszyłem
ale niestety Nasze Randez Vous
nie trwało długo
nadciągała już Noc Komety
a za nią Szklana pogoda
w ten Wyjątkowo Zimny Maj
Wszystko wzięło w łeb

Teraz mieszkam jak Latarnik
w Wieży Radości, Wieży Samotności

11 gru 2011

Za wcześnie? (II wersja)



Moja śmierć jeszcze śpi,
jakby sama trochę umarła.
Jeszcze sobie tego nie mówimy,
ale od roku, dwóch patrzymy na siebie,
udając, że patrzymy gdzie indziej.

Feliks Netz – Nie tak dawno

moja śmierć jest rześka jak wróbelek
przylatujący co kilka dni. zjada z parapetu okruszki
ze śniadania i nigdy na mnie nie patrzy

spojrzał tylko raz i zastukał w szybę, gdy zapomniałem
o swojej powinności, będącej dotąd tylko dobrą wolą.
zrozumiałem, nasz związek wszedł w fazę oswajania
***
nie wierzę już słowom, rzadko stają się ciałem
trudno o wykształcenie rąk i nóg,  a co dopiero mówić o głowie
a przecież każde ciało ulegnie rozkładowi. słowa są okruszkami
próbuję nimi oszukać coś, już codziennie odwiedzające parapet
***
edytor tekstu poleca abym ukrył światło, połączył w jedno dwie strony
na meczu szczypiorniaka sędziowie zatrzymują czas.
wszystko mi mówi, że ktoś ma mnie na oku, do kolejnej łzy. 
patrzę na jedzącego wróbelka. czuję się bezpiecznie.

8 gru 2011

"Audycja zawiera lokowanie produktu"

„Audycja zawiera lokowanie produktu” – taką informację można znaleźć od niedawna na ekranach telewizorów. Pierwszą nasuwającą się wątpliwością jest termin „audycja”, gdyż  pochodzi on od słowa „audio” oznaczającego dźwięk. Można zatem śmiało powiedzieć, że z audycjami mamy tylko do czynienia w radiu, tymczasem w telewizji występują programy. Mniejsza z tym. Kolejną wątpliwością jest sprawa pełnego usankcjonowania „product placement”, bo to przecież nic innego jak właśnie „lokowanie produktu”. Mam spore wątpliwości czy widzowie zdają sobie sprawę, co w ogóle oznacza „lokowanie produktu”. Do tej pory mieliśmy do czynienia z dwuznacznymi praktykami reklamowania produktów w popularnych serialach. Na przykład w „Klanie” lub „Plebanii” można było podziwiać „product placement” określonego pasztetu czy „najlepszego sposobu” na przyrządzenie kurczaka. Tymczasem zgodnie z prawem, zarówno w telewizji, radiu jak i w prasie, reklamy muszą być wyraźnie oddzielone od reszty treści. W tych jednak przypadkach popularni bohaterowie czynili swoją powinność nie w czasie przerwy reklamowej, ale w trakcie programu. Mniej świadomy widz, żyjący wieloma serialami na raz, wpadał łatwo w przekonanie, że to jego ulubieńcy rozkoszują się pasztetem a nie wynajęty i opłacony aktor. Większa też była siła rażenia takiej reklamy, gdyż większa była jej wiarygodność.
Takie praktyki pozostawały jednak „tajemnicą poliszynela” i przeszkadzały chyba tylko osobom, które naprawdę uwierzyły w misję TVP i martwiły się o aspekt moralny tego procederu. Obecnie wystarczy na początku programu wrzucić napis „audycja zawiera lokowanie produktu”, aby oznajmić otumanionemu widzowi, że po bloku „oficjalnych” reklam czeka go jeszcze seria reklam „nieoficjalnych”. Byłbym skłonny zrozumieć taką praktykę w przypadku filmów czy seriali, bo w końcu konkretny bohater ma prawo (i też wygląda to naturalniej), używać proszku do prania marki X albo zajadać się chipsami marki Y. Nie zgadzam się jednak na to, aby tabliczka „audycja zawiera lokowanie produktu” była kluczem (a raczej wytrychem) do wprowadzania reklam także do innych programów. Czy nie jest to bowiem, nieśmiały jeszcze początek, dla niekończącej się serii „mniej oczywistych” reklam? Kiedy dojdzie do sytuacji, gdy prowadzący program informacyjny będzie popijał konkretną herbatę z konkretnego kubka? A może także dobranocki będą zawierać „lokowanie produktu”, gdy Miś Uszatek zostanie przebrany w koszulkę z logiem znanej firmy odzieżowej? A komentator sportowy będzie prezentowany w sytuacji, gdy popija napój energetyczny?
A gdy ktoś zacznie się oburzać lub protestować, to przecież będzie można mu przypomnieć, że na początku i końcu programu widz został jasno poinformowany, że „audycja zawierała lokowanie produktu”. Zatem, o co chodzi?
Już chyba wystarczy, że płacąc za bilet do kina trzeba z musu oglądać reklamy i zwiastuny  a przecież skoro płacę za konkretną usługę to mam prawo jej wymagać, nieprawdaż? A może za jakiś czas, gdy zechcemy kupić bułki, aby mieć prawo do dokonania transakcji trzeba będzie obejrzeć dodatkowo 5-minutowy blok reklamowy?

30 lis 2011

Żyć jak Polak z Rosjaninem

czyli czterysta jeden lat minęło od wejścia Polaków na Kreml

         Na dźwięk słowa – Rosja, w polskich głowach pojawiają się zazwyczaj nie najlepsze skojarzenia. Kraj ten jest synonimem odwiecznego wroga, tak starego i oczywistego, że statystyczny respondent nie potrafiłby określić w miarę precyzyjnie, kiedy to wszystko się zaczęło. Wydawałoby się, że takiego  odwiecznego przeciwnika trzeba znać na wylot, jak znają się ludzie, którzy zjedli beczkę soli. Tymczasem, naszą wiedzą i świadomością rządzą stereotypy, lepiej lub gorzej uzasadniane konkretnymi przykładami. Jednym ze źródeł polsko-rosyjskich animozji stał się pewien „mit założycielski”, jakim było wkroczenie Polaków na Kreml 9 października 1610 roku. Niedawno mieliśmy do czynienia z 401 rocznicą tego wydarzenia.
***
Wkroczenie wojsk polsko –litewskich na Kreml pod dowództwem hetmana  Żółkiewskiego było poprzedzone dość nieoczekiwanym, acz bardzo znaczącym zwycięstwem pod Kłuszynem. Siły Rzeczpospolitej złożone w większości z husarii pokonały tam liczniejsze oddziały rosyjsko – szwedzkie. Bojarzy, będąc pod wrażeniem doniosłego zwycięstwa, jak również chcąc wyciągnąć samą Moskwę z klinczu zwalczających się, zanarchizowanych frakcji, otwarli bramy przez polskim wodzem, który niezagrożony zbliżał się do celu swej wyprawy. Siły hetmana zaczęły stopniowo zajmować gród od 29 września w atmosferze wyraźnej nieufności zwykłych mieszkańców.

Źródło: bialczynski.wordpress.com
         Samo zajęcie Kremla stało się niezwykle ważnym i bez precedensu wydarzeniem politycznym, choć oba państwa były skłócone już wcześniej. Konflikt interesów rozpoczął się jeszcze w czasach panowania pierwszego cara Rosji – Iwana III Groźnego, którego zakusy i ambicje zostały surowo poskromione jeszcze przez Stefana Batorego. Dla świadomych realiów ówczesnych mężów stanu, jasnym jednak stawało się, że niedawne Księstwo Moskiewskie dawniej zhołdowane Tatarom, staje się poważnym graczem a zarazem zagrożeniem dla wschodnich interesów Rzeczpospolitej. Gwałtowne i okrutne rozprawienie się przez Iwana  z demokratycznie rządzonym państwem – miastem, pokojową republiką handlową jaką był Nowogród, musiało stać się wyraźnym znakiem, że w pobliżu rodzi się niebezpieczny przeciwnik. Po śmierci okrutnego cara Rosja znalazła się w okresie „Wielkiej Smuty”, czyli czasów anarchii i sławetnych „dymitriad”, gdy polscy możnowładcy wspierali kolejnych, rzekomo cudownie ocalonych Dymitrów, czyli samozwańców podających się za syna zmarłego cara. Prywatne eskapady polskich możnych panoszących się po Moskwie, musiały wywołać pierwszą falę niechęci do Polaków. Jednakże dopiero bezpośrednie zaangażowanie katolickiego władcy, jakim był Zygmunt III Waza, stało się żyznym podłożem dla późniejszych animozji i stereotypów. Nomen omen, polski król sam pragnął zostać carem Rosji i nawracać ją (pokojowo i siłowo) na katolicyzm, choć bojarzy zdecydowanie woleli zaproponować tę godność jego synowi, Władysławowi.
***
Wśród Rosjan, jako strony dotkniętej chaosem i obcymi wpływami, Polacy wyobrażani byli jako grabieżcy, podpalacze i mordercy (a takie zachowania było dość standardową praktyką w tamtych mrocznych czasach) a na dodatek jako „czarne charaktery”, które miały chrapkę na ujarzmienie całej wielkiej Rosji. Z drugiej strony, ówczesna Rzeczpospolita nie była tak naprawdę w stanie, przy narastających problemach wewnętrznych i rosnącej roli szlachty oraz magnaterii, nawet myśleć realnie o podporządkowaniu tak rozległego kraju. Patrząc obiektywnie na tamte wydarzenia, polsko-litewskie interwencje były tylko działaniami wpasowanymi idealnie w krajobraz wielkiej wojny domowej. Polacy tymczasem postrzegali Rosjan jako barbarzyńców, spoza kręgu kulturowego Europy, których osiągnięcia na niwie wojskowej i cywilizacyjnej nie mogły się wtedy równać z dokonaniami państwa polsko – litewskiego. Nie bez znaczenia jest fakt, że wiele książek (także pisanych cyrylicą) oraz rozmaitych nowinek docierało w późniejszych latach do Rosji właśnie za pośrednictwem Polski. Z drugiej strony, warto także pamiętać, że sąsiedzi zazwyczaj nie darzą się szczególną sympatią a dodatkowym czynnikiem zaogniającym stosunki była religia (co również nie było niczym szczególnym w Europie skąpanej w pożodze nieco późniejszej Wojny trzydziestoletniej). Prawosławna Rosja, uznająca się za Trzeci Rzym i spadkobierców Bizancjum, nie mogła zaakceptować próby ekspansji polskiego katolicyzmu czy chęci zdobycia części wiernych na rzecz kościoła unickiego (greckokatolickiego) poprzez zawarcie Unii Brzeskiej w 1598 roku. Dla nich „złota wolność szlachecka” miała znamiona anarchizmu i była sprzeczna z duchem „zamordyzmu”, którego ziarna przyniosła Rosji dominacja tatarska a wraz z tym, zupełnie inny sposób patrzenia na rządzących i odmienną filozofię sprawowania władzy. Zarazem dla rozpasanej i swawolnej szlachty przeciętny Moskwianin, który dopuścił do tego, aby stać się poddanym bez prawa do głosu sprzeciwu, był wręcz troglodytą bez charakteru i szacunku dla siebie samego. Pod tak przygotowany grunt w kolejnych stuleciach zasiano potężny stereotyp Polaków, jako zdrajców mitycznej Słowiańszczyzny. Polacy stali się wręcz renegatami, którzy z powodu deklarowanej przynależności do świata zachodu czują się lepsi, choć powinni przecież stanowić i kreować część odrębnej kultury słowiańskiej.
Wynikiem negatywnego postrzegania Rosjan była zarazem mniejsza podatność Polaków na rusyfikację niż na germanizację. O ile Niemcy mogli zaimponować rozwojem społecznym i gospodarczym, to w czym ci Moskale mogli być lepsi od nas oprócz tego, że nas podbili…?
Źródło: facet.interia.pl
***
         Wróćmy jednak do wydarzeń związanych z okupacją Kremla przez polski garnizon. Powstanie ludowe pod wodzą kupca Kuźmy Minina i księcia Dymitra Pożarskiego doprowadziło do oblężenia twierdzy i odcięcia jej od świata. Próbę odsieczy podjął hetman Chodkiewicz, ale nie zdołał przerwać pierścienia zdeterminowanych oblegających. Obrońcy nękani próbami wdarcia się do twierdzy (Moskwianie próbowali nawet podkopów), zaczęli z wolna upadać na duchu i tracić nadzieję na ratunek. Skutkiem narastającego głodu i spadającego morale obrońcy poczęli właściwie jeść to, co nawinęło się im pod rękę. Początkowo były to psy, koty oraz wszelkiego rodzaju gryzonie. Zdesperowani ludzie zaczęli handlować z okolicznymi mieszkańcami, oddając kremlowskie kosztowności w zamian za żywność, według dość niekorzystnego kursu. Sceny dantejskie miały jednak dopiero nadejść, gdy głód zmusił obrońców do kanibalizmu a nawet…wykopywania i jedzenia zmarłych. Oczywiście, w menu pojawiły się również skóry, księgi pergaminowe, trawa, świeczki łojowe…Również ceny za poszczególne elementy ludzkiego ciała były jasno ustalone: głowę można było kupić za trzy złote a czwartą część ścięgna już za pięć. Dla porównania, za kotka trzeba było wyłożyć osiem złotych a za psa już piętnaście. Z przekazów pisemnych wiemy również, że jeden porucznik zjadł dwóch swoich synów, inny żołnierz zjadł matkę a zdrowi spozierali łakomym wzrokiem na chorych i rannych. Nie piszę o tym bez powodu, ale nie chcę też bezsensownie epatować czytelnika scenami rodem z tanich horrorów. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę, że każdy mit i chwalebny czyn, który przechodzi do annałów narodowej dumy i historii, ma zazwyczaj również swoje mniej znane i ciemne strony. Sami chcielibyśmy pamiętać w tym przypadku, że my Polacy, kiedyś byliśmy ciemiężycielami jednego z naszych największych ciemiężycieli w historii. Duma narodowa każdej nacji potrzebuje takich wydarzeń, aby odreagować inne niepowodzenia albo podtrzymać świadomość własnej wyjątkowości. Inną nauką płynącą z tych smutnych okoliczności jest przestroga, abyśmy się nie pożarli nawzajem w swoich wzajemnych animozjach, lękach i oskarżeniach, jak pechowi członkowie kremlowskiego garnizonu.
***
Sama bitwa pod Kłuszynem, podobnie jak wkroczenie sił polsko - litewskich na Kreml, są wydarzeniami słabo utrwalonymi w polskiej świadomości zbiorowej. Nawet nie ma sensu porównywać tych wydarzeń do glorii grunwaldzkiej i złamania potęgi Zakonu Krzyżackiego. Powodem takiej sytuacji jest z pewnością scheda po PRL-u, gdy zarówno konflikty polsko – rosyjskie jak i polsko – ukraińskie były skrzętnie kamuflowane i cenzurowane. Trzy lata temu Rosjanie nakręcili głośno u nas komentowany film w reżyserii Władimira Chotinienki pod jasnym tytułem „1612”. Obraz zrealizowany na zamówienie polityczne Kremla miał na celu rozbudzenie i podtrzymanie rosyjskiej dumy narodowej, choć scenariusz nie miał oparcia na konkretnych faktach i był raczej luźną opowieścią z nieszczęśliwą miłością w tle. Widowisko odzwierciedlało utrwalone stereotypy, choć nadmierne szafowanie husarią mogłoby wskazywać, że nie była to jednostka kosztowna i elitarna ale dość powszechna w ówczesnej armii polsko – litewskiej. Film nie cieszył się oczekiwaną popularnością, po trosze zapewne z powodu wyraźnych odniesień propagandowych, a po trosze z powodu dość odległej i nie do końca jasnej historii oraz przekazu, który miał z niej płynąć. Wydaje się bowiem, że dla przeciętnego współczesnego Rosjanina, Polacy nie są żadnym wrogiem, wobec którego należałoby ostrzyć broń i czuwać, czy nie czyha za płotem albo spoziera zza węgła. Na drugim biegunie mamy jeszcze świeżą propozycję krajowej kinematografii pt. „1920 Bitwa Warszawska”. W przypadku obu filmów zaangażowano duże środki finansowe, aby godnie i na odpowiednim poziomie realizacyjnym przedstawić te ważne wydarzenia. Analogie w obu przedsięwzięciach są aż nadto widoczne. Także w filmie Jerzego Hoffmana mamy miłość w tle doniosłego wydarzenia w dziejach narodu. Również tutaj przeciwnik, czyli Rosjanie, a ściślej rzecz biorąc krasnoarmiejcy, przedstawiani są w sposób dość charakterystyczny a czasem może i karykaturalny. Trudno jednak oczekiwać po tego typu filmach innego, bardziej idącego na przekór, punktu widzenia. 
***
Jak łatwo zauważyć, wielkie wydarzenia narodowe nie są raczej wygodnym polem dla solidnej, rzeczowej i obiektywnej oceny historycznej, gdyż surowa prawda może okazać się nieprzystająca do oczekiwań i niezdatna, aby dawkować ją szerokiemu odbiorcy. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt, że niemal równocześnie obchodzimy 399 rocznicę kapitulacji polskiej załogi na Kremlu, która miała miejsce 22 października 1612 r,  Czy to nie oznacza, że sukces i porażka mogą być tak blisko siebie? Na to pytanie czytelnik musi sobie sam odpowiedzieć. Mogę jeszcze dodać, jako pasjonat historii, że w bardzo wielu przypadkach koleje historii mogły się potoczyć zupełnie inaczej. Wiele bowiem zależało od drobnych czasem zdarzeń lub przypadków losowych. Bo jak potoczyłaby się historia Europy, a może i świata, gdyby Władysław Waza został równocześnie carem Rosji i królem Rzeczpospolitej ? Czy byłby to tylko krótkotrwały epizod, znany lepiej głównie historykom, czy też byłby to zaczyn, punkt zwrotny w wielkiej historii, który odmieniłby diametralnie naszą obecną rzeczywistość?


Bibliografia:
Norman Davies – Boże Igrzysko, Wydawnictwo Znak, Kraków 1990
Tomasz Bohun – Moskwa 1612, Dom  Wydawniczy Bellona, Kraków
Focus Historia – numer 3 i 9 z 2008 roku.


22 lis 2011

szamanka (wersja kolejna)


widzę się idącego podwórzem, odciągam skrzydło
bramy, wychodzę na ulicę. ocieplę postać w słabym blasku
staromodnej latarni lub wpadnę pod ciężarówkę z wadliwymi meblami
stołami o nierównych nogach, krzesłami bez oparć
kanapami na których nie da się usiedzieć

czy to kolejny przypadek lub kolejna liczba po przecinku
że nie wiem czy zakochuje się w tobie czy w twoim wyobrażeniu?
portrecie trumiennym, kropkach i krzyżykach na zaparowanej szybie

wiem tylko, że u wyjścia zgubiłem coś istotnego, podobnego
do zmiętej kartki wyrwanej z zeszytu sześciolatka
wciąż wypadają krzywe litery, linie nie trzymają

myślę jeszcze o jej dłoni wskazującej miejsce
między oczami, gdzie użądliła ją pszczoła

krwawią mi dziąsła gdy myje rano zęby, na dachu kotłowni
zobaczyłem kominiarza, wyrwałem kolejny guzik i nie mogę
się zapiąć. wbiegam na wzgórze, które nie ma szczytu

wypędzała strach lejąc do miski wrzący ołów
stwarzała czerwony wiatr, przywracała płodność

6 lis 2011

Jesień Adagio - III wersja



twój zapach przemarzł, odszedł za nieodległe morze
do kraju gorącego jak niegdyś trawa pod plecami
twój brzuch jest jeszcze letni, już nie gorący

nie zbliżajmy się nosami, są takie zdradliwe
rosną całe życie. nadchodzi czas katarów
czuję coraz mniej. cień mam dłuższy i cieńszy

rzuca się na ściany, świeżo malowane. jakby szukał dziury
wyjścia z getta. żyję w tym cieniu jak pod koroną
dawno ściętego drzewa. ukryta w zbożu puszczasz
w oczy zajączki: oszczędzaj lusterko i uśmiechy

przed snem zamrucz - dream a little dream of me
i możesz pomyśleć, że zmawiasz dla mnie modlitwę

twój zapach stał się myślą rozebraną ze słów
rozmyśliłem się, na wszystkie strony.


1 lis 2011

wiersz na jesień

Wiersz Feliksa Netza z tomu "Trzy dni nieśmiertelności", który dobrze oddaje moje nastroje związane z nieuchronnym początkiem jesieni, początkiem przemian...


"Z księgi spełnionych wróżb"



Ludzie mówili, że będzie deszcz,
i dobrze zrobili ci, co zaczęli zbijać pływające domy,
bo padało przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy.


Ludzie mówili, że ten, który idzie, mieni się Synem Bożym,
i żandarmi wyszli mu na spotkanie,
bo nie było jasne, jak daleko może zajść.


Ludzie mówili, że Imperium Rzymskie rozpadnie się
lada dzień, i rozpadło się,
ale przeliczono się tylko o kilka stuleci.


Ludzie mówili, że coś się zacznie.
I zaczęło się. I nawet starcy rwali koszule na sztandary,
a że ukręcono z nich powrozy, rzecz to już inna.


Ludzie mówili, że dobrze będzie we śnie,
I ci, co dali temu wiarę, śpią,
jest im naprawdę dobrze.


Ludzie mówili, że będzie koniec świata.
I jest. Tylko nie rzuca się w oczy.


Feliks Netz, Trzy dni nieśmiertelności, Instytut Mikołowski, Mikołów 2009

14 wrz 2011

Mail posłanki Kempy a sprawa polska

   Zamiast kampani merytorycznej mieliśmy wpierw "debatę o debacie" a teraz "wielką aferę mailingową". Posłanka Kempa zdążyła w krótkim czasie oskarżyć rząd o zmasowany atak na jej partię oraz nią samą, gdyż ktoś ponoć wysłał feralnego maila z jej oficjalnej skrzynki poselskiej.
Niestety, nie udało się nakręcić afery na miarę Watergate, gdyż okazało się, że mail został prawdopodobnie wysłany bez włamywania się gdziekolwiek. Strach pomyśleć, czy nie powstanie jakaś komisja sejmowa do spraw poczty elektronicznej, bo posłowie dowiedzieli się, że można łatwo i przyjemnie podszyć się pod dowoloną osobę. A przecież to może posłużyć do politycznych prowokacji...A gdyby tak poseł otrzymał maila z tzw. "nigeryjskim przekrętem", uwierzył w niego i wysłał pieniądze, to mogłoby się okazać, że Nigeryjczycy prowokują polskie władze. I afera gotowa.
Z drugiej strony, zupełnie nie rozumiem całej wrzawy medialnej w tej sprawie. Przecież w tym fałszywym oświadczeniu, rzekoma posłanka Kempa nikogo nie obrażała, nie atakowała, nie wyjawiała żadnych tajemnic, ot dość zwykłe oświadczenie o woli rezygnacji ze startu w wyborach, wraz z uzasadnieniem. W dodatku całe zajście zostało szybko zdementowane i mogło lekko rozejść się po kościach, ale media podchwyciły temat, jakby był to co najmniej zamach stanu w Bantustanie. Czy naprawdę nie ma poważniejszych spraw w tej kampani wyborczej? Mamy nudnawe debaty bez udziału PIS i godną "Pudelka" aferę mailingową.

20 sie 2011

Kilka zdań na temat


 W aspekcie nadciągających wyborów warto się zastanowić na tym, co mógłby powiedzieć nieco bardziej swiadomy swojej roli i miejsca polski parlamentarzysta. Mógłby wyrazić kilka zdań na temat albo nie temat albo krążyć wokół niego, jak często im się zdarza.

„Słońce wschodzi na Zachodzie… jak sądzą ignoranci i głupcy”

O czym mógłby mówić dalej współczesny polski parlamentarzysta, gdyby zaczął od tegoż zdania. Napisz kilka następnych zdań tej mowy.

Także w naszym kraju wszystko jest możliwe, bo skoro prezes poważnej partii stwierdził onegdaj, że „białe jest białe a czarne jest czarne”, to również słońce może wschodzić na zachodzie. Takie lapsusy językowe, które mogą być przecież również świadomą prowokacją, są bolączką także polskiego parlamentaryzmu. Nie jesteśmy w stanie wysłuchać rzeczowo i do końca, co inny przedstawiciel narodu ma do powiedzenia. Czy zdają sobie Państwo sprawę, jak wielu nieporozumień byśmy uniknęli i jak wiele czasu byśmy zaoszczędzili, gdybyśmy tylko potrafi słuchać a nie tylko czekać na swoją kolej do zabrania głosu? Zarazem z każdego, nawet najbardziej niefrasobliwie rozpoczętego zdania, można wyjść obronną ręką. Po tym właśnie można poznać rasowego i doświadczonego polityka, który nawet drobną wpadkę potrafi przekuć na własny użytek i przekonać zgromadzonych, że taki właśnie miał zamiar. Może nawet obrócić to w żart, z którego większość odbiorców, poza oczywiście oponentami politycznymi, będzie się śmiała do rozpuku. Były kanclerz RFN Helmut Schmidt, powiedział kiedyś, że „pesymizm i optymizm są to dla aktywnego polityka pojęcia zakazane”. Oznacza to tyle, że polityk zawsze powinien być realistą i twardo stąpać po ziemi, gdyż nie jest to domena dla bajdurzenia. Tymczasem, żyjemy przecież w czasach mało merytorycznego sposobu prowadzenia polityki, gdy raczej ścigamy się w liczbie udzielonych wywiadów i wizyt w programach telewizyjnych, gdzie ziejemy z kolei cmentarnym pesymizmem lub okazujemy małpi optymizm. Polityka i politycy przestali być kimś poważnym a stali się podgatunkiem celebrytów, z tym, że nie są zbytnio hołubieni, oklaskiwani a media nie śledzą ich każdego kroku. Zaczynając swoje przemówienie od kontrowersyjnych słów zasłużyłem sobie u Państwa na wzmożoną uwagę, a także widzowie oglądający obrady popatrzą z pewną przyjemnością na tego „niedouka”, który ma podstawowe problemy astronomiczne. Gdybym przecież był doskonale przygotowany, mówił rzeczowo i konkretnie, to byście Panie Posłanki i Panowie Posłowie w większości ziewali, przeglądali gazety, bawili się komórkami albo wyszli na „małe co nieco” do sejmowego baru. Kto sądzi inaczej, niech pierwszy rzuci obelgą, choć ta zachęta Pana akurat nie dotyczy, Panie Marszałku Niesiołowski.


13 sie 2011

Felieton samochodowy


„Trzeba było stu lat, by stworzyć samochód, trzeba było 3,5 mld lat, by stworzyć kierowcę”.
Muszę przyznać, że jest to teza bardzo śmiała i nie pozbawiona merytorycznych podstaw, choć można też uznać, że jest wysoce nieprecyzyjna. W obu przypadkach można stwierdzić z przekonaniem, że przecież proces nie dobiegł jeszcze końca. Już samo „stworzenie” nie oznacza jeszcze doskonałości, a nawet sam Wszechmogący potrzebował całego tygodnia roboczego na swój wielki wynalazek. Trzymając się jednak odpowiednich proporcji, możemy się chyba pokusić o stwierdzenie, że sto lat na stworzenie samochodu nie jest dla człowieka wynikiem, którego mógłby się powstydzić. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, jak wiele czasu zabrało mu samo wyjście z jaskini, wynalezienie druku czy odkrycie Ameryki. Bez samochodu mogę przeżyć, szczególnie gdy na dworze mróz a wóz ani rusz, ale bez przytulnego mieszkanka?, ulubionej lektury do fotela w tymże mieszkanku? i bez tego relaksującego przeświadczenia, jacy Ci Amerykanie są głupsi od nas? Sto lat na stworzenie tak pożytecznego przedmiotu to naprawdę świetny wynik. Pokuszę się o daleką analogię, ze złamaniem bariery 9,60 sekundy w biegu na sto metrów mężczyzn (tam sto i tu sto). Mam bowiem głębokie przeświadczenie, że w obu przypadkach to jeszcze nie koniec, gdyż Usain Bolt biega tak, jakby sam był wynalazkiem a może już nawet hybrydą (przyszłość ludzkości i motoryzacji)?
Z drugiej strony, powyższe zdanie napawa mnie smutną refleksją nad stanem ludzkiej kondycji. Znacznie łatwiej przychodzi podporządkowywać sobie krnąbrną materię, obrabiać ją podług własnego gustu i potrzeb, śmiało wdrażać usprawnienia, niźli samemu poddać się takim zabiegom. Sto lat na stworzenie samochodu? To tylko kropla oleju napędowego w maszynerii historii ludzkości. Tymczasem 3.5 mld lat wciąż wydaje się zbyt krótkim okresem czasu, aby stworzyć kierowcę, gdyż człowiek bywa nad wyraz oporny i konserwatywny w swoich przyzwyczajeniach. Ba, czuję się przekonany, patrząc po wyczynach określonych osobników, że człowiek nie został jeszcze ostatecznie ukształtowany a ewolucja postępuje niespiesznie. Co dopiero taki kierowca, bo gdyby natura chciała, abyśmy kierowali sprawnie pojazdami, wyposażyłaby nas bardziej hojnie pod tym kątem. Kierowca, to musi brzmieć dumnie, bo wsiąść do auta i jeździć potrafi każdy lepszy, ale zapanować nad materią wozu, powściągnąć żądzę popisu, okiełznać demona pędu i włos rozwiany na wietrze? Do tego potrzeba silnej woli, zmysłu przewidywania i zdrowego rozsądku a to wartości deficytowe i wciąż niemożliwe do uzyskania w laboratoriach w sposób syntetyczny.
Spoglądając przez jeszcze inną optykę, wpatrzmy się niewesołej prawdzie w bystre źrenice. Samochód jaki znamy, wydaje się być wynalazkiem odchodzącym już w strefę mroku, gdzie dołączy do kasety magnetofonowej, patefonu czy telefonu stacjonarnego. Za jakiś czas otrzymamy pojazdy sterowane w całości komputerem, gdzie rola człowieka zostanie zredukowana do włączenia odpowiedniego przycisku, podaniu miejsca docelowego i wygodnego ułożenia się w fotelu. Oczywiście, funkcje „kierownicze” nigdy nie zanikną, choć nie mam na myśli wyłącznie zawodu szofera, którego „posiadanie” chyba zawsze będzie świadczyło o statusie społecznym i zwykłym snobizmie.
            Minęło zaledwie sto lat od czasu jak pierwsi konstruktorzy zachłysnęli się swoimi wehikułami. Można się tylko uśmiechnąć, gdy przypomnimy sobie, iż pierwsze wozy sunęły z wolna po pierwszych szosach a przed maską szedł facet z chorągiewką, aby ostrzegać zaciekawionych tubylców przed nadciągającą maszyną. Wydaje się, że czasy romantycznych pionierów, których głównych celem było ulżenie człowiekowi i czysta pasja, odeszły już raz na zawsze.
Ja sam, przyznaję się bez bicia, prawo jazdy posiadam, choć z takowego nie korzystam. Kierowca ze mnie żaden a i motoryzacją nigdy się nie fascynowałem. Zawsze bowiem łatwiej i bardziej naturalnie, było mi wykonać woltę w dyskusji, niż zakręt na drodze.  Dlatego też pierwsze zdanie tego tekstu nieco mnie zniechęca, że będę potrzebował taki szmat czasu, aby stać się kierowcą, w pełnym tego słowa znaczeniu. Niemniej jednak pocieszam się, że ktoś niebawem stworzy coś takiego, co nie będzie wymagać ode mnie zbyt dużych umiejętności manualnych. Pozostaję zatem przy nadziei i wierzę, że nie okażę się głupcem.



3 sie 2011

Recenzja książki "Pegaz zdębiał" Stanisława Barańczaka


      Przedmiotem niniejszej recenzji będzie dzieło Stanisława Barańczaka pod tytułem „Pegaz zdębiał”, którym to nawiązuje do książki Juliana Tuwima „Pegaz dęba”. Powiedzmy sobie już na wstępie, pozycja Barańczaka nie jest książką dla każdego, co jednych z pewnością odrzuci a innych wręcz zainteresuje. Ba, nie jest z pewnością pozycją dla kogoś nie posiadającego specyficznego poczucia humoru a już na pewno dla osób mających sporadyczny kontakt z literaturą. Tacy ludzie odłożą ją na bok po kilku stronach z grymasem zniechęcenia, by nie rzec bólu, i słowami „ale głupoty…” Kto jednak wcześniej poznał „biografioły” lub „geografioły” i wie, jakim poetą jest rzeczony autor, ten nie będzie zaskoczony ani rozczarowany. Trudno jest bowiem podchodzić stricte poważnie do książki, która w samym swoim zamierzeniu zbyt poważna nie jest, z czym autor się nie kryje, a wręcz eksponuje i lojalnie uprzedza od pierwszego akapitu wstępu. Barańczak wprowadza nas w niezwykle subiektywną, a przez to zaskakującą i niepowtarzalną, teorię gatunków poezji nonsensu. Wybitny poeta w swoim dziele stara się niejako wyłożyć słowa Alfreda Hitchcocka, iż „absurdalność daje się wyrazić tylko za pomocą humoru” i tak też czyni z żelazną konsekwencją aż do ostatniej strony. Nawet teoria, czyli termin kojarzący się z czymś poważnym, szacownym a zarazem pejoratywnie wysoce niepraktycznym, została tutaj zaprzęgnięta do rydwanu zniszczenia żartem, nonsensem i groteską. Książka okraszona jest „jak dobra kasza skwarkami” wielką liczbą przykładów sporządzonych (lub przetłumaczonych) przez samego autora.



Ale zacznijmy od początku. W rozdziale pierwszym autor udowadnia, że nawet w wymagającym języku polskim można stworzyć „alfabetony”, czyli zdania zawierające wszystkie litery naszego alfabetu (co ważne, użyte tylko jeden raz), do których można pomysłowo zaangażować tak nieporęczne znaki jak – ń, ś, ć czy ź. Zarazem, jak to w poezji nonsensu, trzeba się wykazać sporą dozą wyobraźni oraz mocno zmrużyć oczy, aby wynieść z tego więcej niż krztynę sensu. Barańczak pokazuje także, że nawet słynny szekspirowski monolog można ułożyć w kolejności alfabetycznej (aby go lepiej zapamiętać i nie korzystać z usług suflera), a nawet potraktować w ten sposób późniejszą noblistkę, przekształcając znaną frazę „Nic dwa razy się nie zdarza” w „Aktualność – absolutem”. Nie ma to jak pełne polotu skróty myślowe. W kolejnym rozdziale autor twórczo poszerza definicję palindromu do rozbudowanego „palindromaderu”, łącząc poczciwą konstrukcję z postacią dużego i garbatego stworzenia.

 Każdy kto tylko próbował, ten wie, że pisanie palindromów nie jest sprawą łatwą. Co dopiero podjęcie się ich maksymalnego wydłużania i dokładania nowych sensów, w miarę przystępnych dla każdego przeciętnego zjadacza literatury. Czasem aż trzeba się zastanowić, czy większą frajdę autorowi przynosiło wykoncypowanie szalonego „palindromadera”, czy też sporządzanie do niego przekonujących objaśnień. Kwestię tę rozstrzygną potomni. W rozdziale trzecim Barańczak dzieli się z czytelnikiem swoją koncepcją „onanagramu”, w którym z właściwą sobie frywolnością, dokonuje przeróbek imion i nazwisk osób znanych z literackiego i artystycznego światka. Zarazem, aby nie zostać oskarżonym o znęcanie się wyłącznie nad nieświadomymi ofiarami swoich literackich szaleństw, dokonuje podobnego zabiegu na własnej godności. Zabawa nie kończy się jednak na żartobliwych anagramach, ale idzie o krok dalej, biorąc sobie za punkt honoru, aby świeżo wykuty „onanagram” stanowił także pewną charakterystykę danej osoby (np. Gina Lollobrigida stała się „A big original doll”). Jakże trafne spostrzeżenie, nieprawdaż? Mount Everestem kombinacji słownej wydaje się być tzw. „wersja poetycka”, gdzie Barańczak tworzy nonsensowny wiersz, w którym każda linijka oraz tytuł, podtytuł i dedykacja są anagramami jego danych osobowych. Zaiste, pogratulować kreatywności i cierpliwości godnej benedyktyna. Z drugiej strony, wydaje mi się, że liczne propozycje „onanagramów” mogłyby śmiało posłużyć jako godła na rozmaite konkursy literackie np. taka „Wiera Miłosz – Snobik”. Miron Białoszewski byłby chyba ukontentowany…W kolejnym etapie podróży po krainie wyobraźni Pana Stanisława napotykamy tajemniczo brzmiące „mankamęty” (np. mankofony, mankografy czy mankomorfy). Służą one konkretnymi przykładami, jak trudne byłoby życie pisarza, gdyby nie mógł skorzystać z pewnych liter lub polskich znaków diakrytycznych. Barańczak śmiało podnosi swoją prześmiewczą dłoń uzbrojoną w pióro i przerabia słynną inwokację tak, jakby Mickiewicz nie mógł skorzystać z polskich ą i ę. 

Efekt tego zabiegu jest naprawdę zabawny, o ile nie podchodzimy do rodzimej literatury na klęczkach i z pochyloną głową. Nie oszczędza także sonetu „Burza” tworząc własną wersję pozbawioną literki r. Autor pochyla się również na losem osób sepleniących i przychodzi im z pomocą, szczególnie wobec takich grup zawodowych jak: suflerzy, recytatorzy, dowódcy wojskowi i księża. Jak zwykle jednak, autor nie osiada na laurach samozadowolenia i z właściwą sobie gracją obala zarzut, iż język polski nie jest mową dźwięczną a jedynie natrętną i trudną dla obcokrajowca zbitką samogłosek. W celu odparcia tej krzywdzącej opinii, tworzy jakże śpiewny utwór, w którym liczba samogłosek przerasta liczbę spółgłosek w intrygującym stosunku 9:7. W dalszej części lektury mamy do czynienia, z moim chyba ulubionym, wynalazkiem Barańczaka czyli „idiomatołami”. Dokonuje tutaj wybitnie złośliwej, acz heroicznej pracy w stworzeniu „kieszonkowego słowniczka frazeologicznego polsko – angielskiego”. W kolejnych hasłach opracowania wpuszcza, w przysłowiowe maliny, naiwnego odbiorcę anglojęzycznego, podając mu polskie idiomy w formie myślowej właściwej dla natrętnie pytającego dziecka. Za przykład wystarczy chyba wyjaśnienie, iż „cukier w kostkach” oznaczać ma „posiadanie cukru w kościach”, czyli niemożność szybkiego poruszania się. Zarazem „wożenie pasażerów na łebka” oznacza rzekomo tradycyjną opłatę za podwiezienie autem, pod postacią zwierzęcych głów... Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ten „kieszonkowy słowniczek” został przypadkiem (lub świadomie) podrzucony jakiemuś Anglikowi uczącemu się polszczyzny. Z pewnością ilość stereotypów w postrzeganiu Polaków mogłaby poważnie wzrosnąć, bo co to za dziki kraj, gdzie płaci się głowami kurczaków? Autor nie daje nam jednak ani chwili wytchnienia i już w kolejnym rozdziale raczy nas swoją „poliględźbą” czyli utworem quasi-poliglotycznym, bazującym na melodii (zbieżności fonetycznej) lub podobieństwie graficznym do dowolnego obcego języka. Także na tym obszarze język polski radzi sobie znakomicie,  co Barańczak udowadnia przykładami - „prawie – niemieckim” i „prawie – angielskim”. Lektura dalszej części rozdziału pozwala sobie przypomnieć dziecięcą zabawę, gdy udawaliśmy, że mówimy po włosku wypowiadając śpiewnie polskie słowa „kra krę mija, kret ma ryja, idę i nos trę” itp. itd. Także na tym polu autor wyróżnia się sporą wyobraźnią, gdyż decyduje się przemontować arię z Don Giovanniego na zabawny, choć balansujący na progu sensu, polski tekst o oczekiwaniu na posiłek i, za przeproszeniem, kancerowaniu mordy. Tak przedstawia się „fonet” a la Barańczak. Możemy także posmakować egzotycznej przyprawy w postaci „fabulionu”, gdzie nonsens nabiera zawoalowanego sensu i zyskuje zręby fabuły, oczywiście lekkiej, zabawnej i raczej mało pouczającej. W tym przypadku nie ma innego wyjścia, ale samemu trzeba zapoznać się z historyjkami napisanymi rzekomo po włosku, japońsku i niemiecku, których rzecz jasna, żaden Włoch, Niemiec i Japończyk nie zrozumieją ni w ząb, ni w oko, bo oczy będą mieć szeroko otwarte ze zdumienia. Oprócz pożywnej strawy literackiej mamy tutaj do czynienia z gotowymi tekstami, którymi możemy zabłysnąć w towarzystwie i rozbawić nawet największych ponuraków. Kolejną obszerną część pociesznej książeczki tworzą „liberyki”, dedykowane Antoniemu Liberze a będące zarazem hołdem dla limeryku, który jak zauważa autor, jest gatunkiem dość specyficznym, gdyż mamy w nim „ścisłe współistnienie (…) zasady rygorystycznej dyscypliny z zasadą absolutnej wolności”. Można śmiało powiedzieć – paradoks, no ale właśnie autor zdaje się, oprócz uwielbienia nonsensu, rozkoszować się również paradoksami. I znów mamy do czynienia z popisem erudycji wymieszanej do jednej konsystencji z poczuciem humoru i absurdem. Barańczak po kolei wymienia dziwaczne nazwy podgatunkowe jak np. „bezrymeryk”, „desperyk”, „folklimeryk”, „mementomoryk” czy „limeraiku”. Niemal każdy przykład ilustruje własnym lub własnoręcznie przetłumaczonym przykładem, wskutek czego nie pozostawia czytelnika w mglistych oparach teorii ale unaocznia namacalnie, że w języku i nazewnictwie wszystko jest możliwe. Autor nie zapomina także o miłośnikach pocztówek, którzy zarazem mogą mieć pewne problemy ze skleceniem sensownych, acz choć po trosze oryginalnych pozdrowień z wakacji. „Turystychy”, bo o nich tutaj mowa, tak naprawdę niewiele odbiegają od „turestychów”(od ang. rest, tu. nie ruszać się z miejsca), które są dywagacjami o dalekich krajach i kulturach, wypowiadanych z pozycji ulubionego fotela w zacisznym gabinecie. Fantazja Barańczaka pozwala w tym miejscu zaintrygować nas takimi propozycjami jak: „Bangkoksymoron”, „Bukarequiem”, „Katmandumka”, „Teherapsod” czy „Zurychorał”). Można wręcz dostać udaru słowotwórczego, choć w pozytywnym znaczeniu, naświetlającym nam bogactwo świata nazw geograficznych skrzyżowanych z nazwami utworów. Na kolejnych kartach autor przedstawia swoje autentyczne osiągnięcia w tej dziedzinie, prezentując pozdrowienia z Dublinu, z Zurychu i Hong – Kongu. W tych krótkich utworach, które można zmieścić na karcie pocztowej, dzieli się swymi wrażeniami z rzeczonych miast, a jest to zazwyczaj pogląd odbiegający od stereotypowego, sielskiego obrazka. W ostatnim rozdziale pt. „Bezecenzje”, poeta niejako wskazuje sposób recenzowania, którym sam mógłbym się tutaj posłużyć, popadając z jednej skrajności w drugą (od lewa do prawa), w obu przypadkach krytykując niemiłosiernie i po tzw. „linii ideologicznej”. 
Mógłbym pokusić się o taki krok, gdyż mam uzasadnione prawo, aby dać upust swojemu małemu żalowi. Choć Szacowny Autor wspomina wprawdzie sympatycznie o Dąbrowie Górniczej, gdzie mieszkam od lat, ale też kpi sobie okrutnie z politologów, których jestem skromnym przedstawicielem. Na bok jednak odkładam potencjalne animozje, gdyż poczuwam się z nim do sympatycznej wspólnoty ludzi posiadających dwie osobowości - normalną i tę drugą, niepoważną. Rozumiem zatem doskonale i odczuwam wszystkim swymi zmysłami (nawet węchem), ten sposób „wykrzywiania” rzeczywistości przez jakże daleko posuniętą zabawę słowami, ich gięciem, zaginaniem, dekomponowaniem i przestawianiem do góry brzuszkami i nóżkami. Język jest dla autora pożywką, która zdaje się nie mieć końca, takim „stoliczku nakryj się”, na którym pojawiają się coraz bardziej wykwintne frykasy. Barańczak pokazuje, że język jest wspaniałym tworzywem, które można obrabiać w nieskończoność, bez większej obawy, że kiedykolwiek ostygnie. Pozycję mogę polecić z czystym sumieniem każdemu, kto lubi surrealizm, nonsens, absurd i wesołe figle językowe. Miłośnicy niezapomnianego Monty Pythona czy programów satyrycznych Manna i Materny nie powinni się nudzić obcując z tą książką. Istotną wskazówką, zawartą w samym tytule jest podkreślenie, że dotyczy ona „poezji nonsensu a życia codziennego”. Rolę tę wypełnia sumiennie, gdyż może być dobrą instrukcją dla osób, które zmuszone są przebywać na nudnych zebraniach a książka podpowiada, jak umilić sobie czas a zarazem ćwiczyć umysł szaradzisty. Pozycja może być także namiastką podręcznika dla osób pracujących nad poprawą własnej dykcji, gdyż próby płynnego czytania na głos wielu przykładów mogą łatwo i wyraźnie obnażyć nasze braki i niedoskonałości aparatu mowy. Na sam koniec, można jeszcze przytoczyć słowa nieznanego autora, iż satyryk to „facet rzucający się na czołgi nonsensu z butelką atramentu”. W tym przypadku Barańczak zrobił dużego, metalożernego kleksa, który rozpłynie się także przyjemnie po całym ciele odbiorcy nie myślącego stereotypami i standardami. Ja także wolę takie żarty, niż bezrefleksyjne rzucanie wulgaryzmami, które jakże łatwo wywołują, już nie salwy, ale wręcz eksplozje śmiechu.

                                                                                                          H. C „Pryk” Tarzan

Stanisław Barańczak, Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie codzienne. Wprowadzenie w prywatną teorię gatunków, Wydawnictwo Puls, Londyn 1995.

23 lip 2011

Inwokacja a la Barańczak

Jak wyglądałaby Inwokacja do "Pana Tadeusza", gdyby Mickiewicz nie miał możliwości użycia polskich znaków diakrytycznych? 

Stanisław Barańczak podejmuje się tego wyzwania...


Litwo! ojczyzno moja! Przypominasz zdrowie:
Jaka jest twoja cena, ten tylko odpowie,
Komu ciebie zabraknie. Uroda twa w dobie
Obecnej trwa w mym oku i pozwala sobie
Tam na zmartwychwstanie w kompletnej ozdobie
Przy okazjach wykrycia przeze mnie w zasobie
Inspiracji pisarskich - nostalgii po tobie.


Panno sakralna, Ty, co grodek powiatowy
W Polsce Centralnej, blisko Chorzowa i Wschowy,
Wraz ze znanym klasztorem... --- Tfu, co za pechowy
Traf: zaraz w pierwszych wersach, dla lepszej wymowy
Poematu w aspekcie religijnym (o,wy,
Wyroki Prowidencji!...), jestem ja gotowy
Do wymienienia nazwy tej dziury - i nowy
Problem spotykam! problem zarazem typowy,
Jeden z tych, co to przez nie urasta darmowy
Trud wieszcza: szuka, biedak, w potencjale mowy
Wszystkiego, co pozwoli mu na obrazowy
Opis owego miasta, by czytelnikowy
Mechanizm recepcyjny i skojarzeniowy
Bez wymieniania nazwy (jak hukanie sowy
Straszy w niej ten znak jeden, ten haczyk nosowy...)
Basta! Nie jestem w stanie. Udzielam odmowy
Muzie. Nie, nie powstanie epos narodowy -
Z przyczyn technicznych: program nie nasz - polski, zdrowy -
Na tym paryskim bruku mam komputerowy!
Lecz wiem, ja, wieszcz, gdy obce czcionki wzrokiem badam
Niech ginie epos - podpis trwa:


Mickiewicz, Adam




Stanisław Barańczak, Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie codzienne. Wprowadzenie w prywatną teorię gatunków, Wydawnictwo Puls, Londyn 1995.

11 lip 2011

Trzy wiersze Feliksa Netza


Sylwetka Feliksa Netza


Eksterminacja motyli


I

W roku 1967 w chińskiej prowincji shaanxi
niedaleko miasta xi'an czujność lokalnych władz
zwróciła niespotykana do tych pór obfitość motyli
przemieszczając się w wysuszonym na wiór
powietrzu groźnie klaskały skrzydłami i nie
przerywając lotu formowały się w wielopiętrowe
zasłony oślepiając ludność która z tej przyczyny
nie mogła się poszczycić radującymi serce partii
wynikami w przydomowym wytopie stali
sekretarz rejonowy po rozmowie telefonicznej
z centralą wydał rozkaz rozstrzelania motyli


na tym urywa się komunikat agencji sinhua


28 cze 2011

Jak to się w historii działo...


Nowogród był ruskim księstwem, którego w odróżnieniu od wojowniczego Księstwa Moskiewskiego, było nastawioną pokojowo, demokratyczną republiką handlową. Nie było to jednak słabe państwo a jego organizacja społeczna nie odbiegała dalece od zachodnich wzorców. Jak potoczyłaby się historia, gdyby miast Moskwy to właśnie Nowogród stał się zalążkiem współczesnej Rosji?


"Tymczasem w Moskwie Iwan IV rozgniewał się na wieść o Unii Lubelskiej i pospiesznie podjął owe przestępcze akcje, które bardziej niż inne jego postępki zyskały mu przydomek Groźnego. Przygotowano sfałszowane listy, mające wykazać, że metropolita oraz namiestnik Nowogrodu są winni zdradzieckich konszachtów z królem polskim. Car przybył, aby osobiście wymierzyć karę. Mieszkańców Nowogrodu systematycznie chwytano i torturowano; każdego dnia mordując po pięćset, a często i po tysiąc osób. W ciągu pięciu tygodni najbardziej cywilizowane pośród miast Rosji zostało wyludnione i obrócone w stos dogorywających zgliszczy. Iwan powrócił do Moskwy, aby szykować kotły z wrzącym olejem i rzeźnickie haki - narzędzia kary dla kilkuset mieszkańców Moskwy, podejrzanych o utrzymywanie zdradzieckich kontaktów z Nowogrodem. Jaką przyszłość mogła mieć "rzeczpospolita dobrej woli", żyjąc obok takiego sąsiada?"

Norman Davies, Boże Igrzysko, Wydawnictwo Znak, Kraków 1990 r.

27 cze 2011

Jednodniowy

czyli coś starego ale jeszcze jarego...


twórca żyje jednym dniem
muszki owocowej

życiem słonia w skórze pająka
zamieszkującego za obrazami
codziennych scenek rodzajowych

pożywia się odłamkami słów, pomieszkuje
w przeciągach, wpada w pajęczyny
ludzkiego gadania, przeciska się
w ciasnych korytarzach
porcelanowych

wieczorem
ginie wyczerpany, lub wcześniej
zmiażdżony nieuważną ręką
człowieka sięgającego po winogrona

8 cze 2011

Trzy wiersze z "Historii powszechnych" Michała Nowaka

13 grudniu  1981 roku!



urodziłem się jakieś dwa i pół roku wcześniej tamtej zimy
w domu nie pachniało wanilią pamiętam za to gorące mleko
i świeżą bułkę którą matka rwała rękami


tam-tej zimy obcy którym miałem nie ufać nawet za
czekoladę i banany przyjechali ciężarówką
śmiesznie przytykali dwa palce do skroni i stukali obcasami


a ojciec oficer rezerwy w tym czasie wrzucał w piwnicy
węgiel do pieca strzepywał z rąk rękawice i umorusany sadzą
siadał do kielicha


tam-tej zimy obcy którym miałem nie ufać nawet za
pomarańcze i czekoladę czekali za drzwiami
nosili grube czapy na głowach i kałasznikowy na plecach


ojciec gotowy był na wojnę kamuflaż z sadzy straszył na polikach
nie żegnał się długo walnął kielicha "i jak stałem" - mówił
"poszedłem z nimi" zachowały się ślady butów na śniegu


urodziłem się jakieś dwa i pół roku wcześniej
i o tam-tej zimie niewiele wiem


ręce aż paliły od mrozu gdy budowaliśmy igloo
a dotyk matki ciepły usypiający





14 maj 2011

Zaduszki ( III wersja )



wieczór ciepły jak świeży jabłecznik
nie można go pokroić, rozpada się po trochu
czerwcowy deszcz. połykamy wodę pod postacią

niewielkiej chmury. ja chciałbym być burzą
wedrzeć się pod bieliznę i wsiąknąć, zamieszkać
w twoich kościach i wyjść na starość. na trawie jest krew

bardziej krzepka od nas, ścieżka w lesie mniej zagubiona
biegnie nieśpiesznie do krawędzi. w czyjej kieszeni możemy się schować
czy czasem wolno podrażnić to coś, przymykając palcami powieki?

zaznaczmy miejsce rozsypując sól, póki jeszcze stygną
zbierzmy kamienie póki trzymają ogień, korę i patyki
póki przypominają postacie. muszę złapać oddech

pomiędzy oddechami, rozpakować z niezbędników potrzebne słowa
wrzucać partiami do ognia palącego się pod stopami, gasić
jak gaszono papierosy na rękach przesłuchiwanych

czy patrząc przez okulary zdjęte z twarzy, która właśnie zmarła
zobaczę coś więcej? przez wyłom w lesie spozierają eliptyczne
oczy morderczyni. wczoraj dosięgły naszych szyi, spiętrzając

wartkie nurty. wylaliśmy się jak mleko
na językach wytrąciła się sól, zliżą nas kocięta
które cudem przeżyły próbę wody. nasze cienie

patrzą na nas z góry