13 lip 2012

Wstydliwy film. Recenzja "Wstydu"

   „Wstyd” jest filmem, który poruszył europejskich widzów i krytyków ale został zupełnie pominięty podczas nominacji do Oscarów. Czy słusznie? Kluczem do dzieła Steve’a McQueena wydaje się być postać samego reżysera, który wywodzi swoją artystyczną tożsamość ze sztuk wizualnych i plastycznych. Jest to zatem film autorski, wizja reżysera, którą widz może tylko przyjąć lub odrzucić, trudniej natomiast o postawę neutralną czy obojętną.

 


„Wstyd” nie jest pozycją, która przemówi do każdego odbiorcy, gdyż wymaga szczególnego skupienia i uwagi. Opowiedzianą historię najlepiej odczytają osoby uwrażliwione na obrazy i gesty niż nastawione na wieloznaczne czy wartkie dialogi. 

Nie jest to zatem film do „wysłuchania” a raczej do „obejrzenia” czy wręcz „wejrzenia” w to, co chce przekazać reżyser. Duże znaczenie ma także muzyka, która tworzy klimat w ważnych momentach fabuły i uzupełnia wizję wykreowaną w umyśle twórcy.



Główny bohater Brandon (Michael Fassbender) jest osobą o ustabilizowanej pozycji materialnej i społecznej ale o nieustabilizowanym (by nie rzec rozdmuchanym) życiu uczuciowym. To młody i atrakcyjny mieszkaniec Nowego Jorku, który jednak nie radzi sobie z odróżnianiem uczuć od namiętności. Tak naprawdę zagubiony i jakby odrętwiały nie potrafi przyznać się przed samym sobą, że coś w jego życiu dzieje się nie tak. Owszem, ma bardzo duże powodzenie u płci przeciwnej, co skrzętnie wykorzystuje ale jest także sieciowym seksoholikiem, który potrzebuje wciąż nowych podniet i wyzwań i nie waha się skorzystać z płatnej miłości.  

Filmu nie można jednak potraktować jedynie jako historii o facecie z problemami ale szerzej jako opowieść o samotności. Traktuje o olbrzymim egoizmie człowieka, który z trudem dostrzega bliźniego i ma narastające problemy z odczytywaniem intencji innych osób. To współczesny bohater, który jest wyposażony w wiele możliwości ale nie umie wydobyć z siebie najprostszych gestów. Te pojawiają się dopiero w sytuacjach skrajnych i stanowią swoiste katharsis dla bohatera. Drugim wątkiem w filmie jest niejasna relacja jaka wiążę go z siostrą Sissy (w tej roli Carey Mulligan), która niespodziewanie wkracza do jego domu i życia, czym wywołuje jego narastającą frustrację i gniew. W odróżnieniu od niego nie powiodło jej się w życiu i szuka wsparcia u brata, który jednak traktuje ją jak intruza. Sissy nie jest idealną siostrą, gdyż sama potrzebuje troski, aby ktoś zdecydowany poukładał ją i jej rozhuśtane życie emocjonalne. Rodzeństwo znajduje się zatem w dość podobnym położeniu, choć żadne z nich nie jest w stanie tego przyznać. Ważną sceną dla całego filmu jest sytuacja, gdy Sissy śpiewa przejmująco słynny evergreen Franka Sinatry „New York, New York” czym zmusza Brandona do uronienia łez.

Steve McQueen

Podsumowując, można odnieść wrażenie, że reżyser nie stara się nas przekonywać, podawać jasnych wskazówek, gdyż wiele scen można odbierać wieloznacznie, metaforycznie i nawet samo zakończenie nie przynosi nam konkretnej odpowiedzi co do postaci głównego bohatera. Nie wiemy, czy nastąpiła w nim jakakolwiek stała zmiana. Reżyser po prostu przedstawia wizję, którą mamy prawo odebrać według własnego gustu i doświadczenia. Warto pochwalić aktorów odtwarzających główne role, między nimi naprawdę iskrzy, co podnosi ocenę całości.

Moim zdaniem, film niesłusznie został pominięty przy nominacjach do Oscara, gdyż znacząco nie ustępował filmom nagradzanym. Nie jest to dla mnie arcydzieło ale pozycja na tyle dobra, że warta obejrzenia i zastanowienia. To wstydliwy film, gdyż odsłania wielu z nas, którzy często prowadzimy na małą skalę podwójne życie i jesteśmy z tego fałszywie zadowoleni. Czy żyjemy zatem w świecie egoistów? Kryzysu stałych związków, braku cierpliwości i nietolerancji? Czy tego właśnie powinniśmy się wstydzić i czy o tym opowiada ten film? Niech każdy sam po seansie spróbuje odpowiedzieć na to pytanie.