28 maj 2014

Pan Posłuszny i pomniki historii


      Pan Posłuszny słuchał ostatnio rozmowy w telewizji czy aby pomniki radzieckie należy zostawiać w miastach czy jednak demontować lub przenosić na cmentarze wojskowe. Sprawa wybuchła w związku z problemami pomnikowymi generała Czerniachowskiego, który tępił AK-owców oraz monumentem „Czterech śpiących”. Znany i lubiany polityk Ryszard Kalisz przekonywał, że należy zostawić, gdyż to część historii. I Pan Posłuszny się zdziwił dlaczego politykowi temu zabrakło pokładów tolerancji i równości a nade wszystko, konsekwencji. Dlaczego jedni stanowią część historii i pomnik mogą sobie mieć a o innych zapominamy? Dlaczego prawo do pomnika ma dotyczyć tylko historii zeszłego wieku? Pan Posłuszny chciałby zatem wiedzieć pomnik Anonimowego Tatara, który wraz z ziomkami najechał w XIII wieku Polskę zostawiając pożogę i wyludnione miejscowości. Na uwagę i rozpatrzenie zasługiwałby także pomnik Karola Gustawa – króla Szwecji – przyniósł na Potop, zniszczone miasta i zamki oraz początek upadku. On także miał duży wkład w naszą historię i stanowi jej nierozłączną część. Nie można także zapominać o carach, którzy mienili się być również królami polskimi – to już nawet nie część, a solidny kawał historii. A czy także feldmarszałek von Hindenburg, co pobił Rosjan w dwóch bitwach I wojny światowej, nie zasługuje na pomnik w rodzinnym Poznaniu? 

Nie można się przecież wypierać historii. Pan Posłuszny mógłby mnożyć przykłady, ale szybko go to znużyło. Po co się pastwić nad człowiekiem (politykiem), który aby być zgodnym z linią partyjną największe głupoty powie. Bo przecież każdy rozsądny człowiek wie, że historię poznaje się poprzez książki, filmy, dokumenty a nie figury stojące na cokołach. Na cokołach wcale nie stawia się „części historii” ale osoby zasłużone, godne zapamiętania, wielkich artystów, wodzów i mężów stanów, którzy są symbolami niepodległości. Oczywiście, są też pomniki ziemniaka, chrząszcza, wiernego psa itp. itd. Pan Posłuszny słuchał jednak rozmowy na temat historii, czyli sprawy poważnej, bez której na pomnik możemy wstawić nawet Sicińskiego. On też stanowi część naszej historii – jak lepiej zerwać sejm niż się dogadać.

23 maj 2014

17 maj 2014

Stolik szachowy majstra Sztwiertni



„Czekać, na chwilę czekać. Pod koniec sierpnia majster Sztwiertnia pojawił się z gotowym cudem pod pachą. Postawił go ostrożnie na naszym wyłożonym polnymi kamieniami podwórzu i jął odwijać z licznych warstw „Trybuny Robotniczej”. Zdejmowanie kolejnych zasłon powinno być jak obnażanie ciała, jak striptiz, a nie było. To znaczy z jednej strony było czymś więcej, z drugiej czymś mniej. Więcej: bo pieczołowitość, z jaką Sztwiertnia zdejmował kolejne płachty „Trybuny Robotniczej”, była jakąś nadpieczołowitością i nadczułością; z taką skrajną delikatnością nie rozbiera się kobiety, z tak skrajną delikatnością nie rozbiera się nawet bomby atomowej. Mniej: bo powolność ruchów majstra brała się i z tego, że był na niezłym gazie – sensacja sama w sobie – Sztwiertnia nie pił prawie wcale.

     Wreszcie niepojęta architektura stała się widoczna, wreszcie rozpostarł się przed nami widok na katedrę w puszczy, na posąg wydobyty z bagien, na fresk odsłonięty spod warstw rzymskich tynków i wolno zbliżaliśmy się ku jego krzywiznom, symetriom i blaskom, i nie było wiadomo, co mówić, bo takie piękna i takiej bezinteresowności nikt z nas dotąd nie znał. I nikt nie wiedział, ze coś takiego istnieje, że w ogóle może istnieć. Nawet kobiety miały zachwyt w oczach, bo czuło się, że bez pomocy Bożej takiej rzeczy nie da się powołać do istnienia. A potem zaczęliśmy dotykać, sprawdzać, wsuwać i wysuwać szufladę, liczyć pola; badać, jaki szachownica ma pod kątem połysk. I coraz sumienniej oglądaliśmy arcydzieło majstra Sztwiertni, coraz uważniej śledziliśmy załomy, uskoki i perspektywy, i potem już przestaliśmy udawać, że oglądamy dla piękna konstrukcji, dla barwy, dla gry świateł. Coraz niecierpliwiej i całkiem otwarcie  i – tak jest – bezwstydnie badaliśmy centymetr po centymetrze w poszukiwaniu pieczęci miłosnej, która na przedmiocie tak perwersyjnym – nieskończenie perwersyjna być musiała. Wysuwaliśmy szufladę i przepatrywaliśmy dno i spód szuflady, i wnękę na szufladę, zaglądaliśmy pod blat i wszędzie. I nigdzie nic nie było, i spozieraliśmy z niepewnością na majstra, który stał opodal i palił extra mocne, spoglądaliśmy w nadziei, ze coś nam podpowie, wskaże trop wiodący do miniatury erotycznej, która być może trzeba będzie przez szkło powiększające studiować, ale warte zachodu będą to studia, majster wszakże nic nie mówił, palił, zachciewał się lekko, dochodził do siebie, a jak doszedł i jak dopalił, pokręcił przecząco głową i powiedział: - Niczego tam nie; ten stolik to jest dymanie samo w sobie.”


Jerzy Pilch, Sobowtór zięcia Tołstoja [ w ] Moje pierwsze samobójstwo i dziewięć innych opowieści,  Świat Książki, Warszawa 2006 r,  s. 111-112