30 paź 2013

Powrót do Edenu – recenzja tomiku „Zmiany klimatyczne” Zenona Dytki



    „Zmiany klimatyczne” to kolejna z książek Zenona Dytki, poety - niepoetyckiego, którego sposób pisania umiejscawia go w autonomicznej niszy. Po lekturze można odnieść wrażenie, że autor konsekwentnie przeczy opinii Gombrowicza na temat poezji zawartej w „Dziennikach”. Wiersze Dytki zazwyczaj odległe są od chemicznego produktu, poddanego kondensacji i podanego jako cukier w stanie czystym. Rzadko słodzi a znacznie częściej soli swoje wypieki poetyckie, unikając także innych zbędnych przypraw. 
    W wierszach tych pojawia się zwykły człowiek, dalece odległy od pejoratywnego wizerunku poety. To postać, która dość śmiało wyznaje swoje słabości, strachy i refleksje na temat kondycji współczesnego świata. Bohater, która przeżywa przygody w tramwaju, na balkonie czy w Empiku. Choć nie jest to polowanie na lwa w Afryce, jest to sytuacja życiowa, która może spotkać każdego z czytelników, ale niewielu z nich pomyśli o tym w kategoriach wyznania literackiego. W tej poezji autor zlewa się z podmiotem lirycznym w jedną figurę, co nadaje jej znamion szczerości i autentyczności a także przekonania, że obcujemy z konkretną, ukształtowaną w pełni osobą, a nie ze zmiennym bytem literackim.



Dytko pisze zatem o kobietach, Bogu, muzyce, pracy, relacjach międzyludzkich, przyrodzie i poszukiwaniu prawdy. To jego uniwersum, które wbrew pierwszemu wrażeniu, po wymienieniu składowych, okazuje się nad wyraz spójne. Każdy z tych elementów, a może nawet żywiołów, jest przecież przedmiotem zainteresowania każdego świadomego, krytycznego wobec rzeczywistości człowieka.
       Krytyczny stosunek do otoczenia pojawia się już w wierszu „Monstrum”:
widziałem twarze nic nie wartych ludzi/gdyby życia wiecznego nie było/nie byłoby już nic (…) powłóczą nogami z nudów nie wiedzą co mają robić i zaczepiają mnie (…) a także w „Jak siebie samego”, gdy wyraża wręcz aprobatę z powodu wzrostu liczby osób aseksualnych, pisząc: może i dobrze/będzie nas coraz mniej/nie żal nikogo/nawet samego siebie.
To symptomatyczne dla tej literatury. Dytko nie operuje jednak wyłącznie na wysokiej nucie i często poważne osądy i konstatacje obtacza ironią i dystansem, gdy np. porównuje ludzi do ptaków, gdyż tak jak one, lubią się przebierać w „cudze piórka”, bo przecież „trochę oszustwa przydaje się w życiu”. Autor przyznaje, że bardzo krytykuje ludzi, gdyż ci po prostu się zmienili. Sprawia to dojmujące przeświadczenie, iż świat nie zmierza w dobrym kierunku i ulega nieustannej degrengoladzie. Pierwsze zetknięcie z „obojętnością na zło”, które pojawia się w tej twórczości, poeta doznał jeszcze na początku szkoły. W tekście pod wymownym tytułem „Lekcja nienawiści” wyznaje, jak został niesłusznie oskarżony a prawda i obiektywizm zostały zakrzyczane, podobnie jak ostatni sprawiedliwy, bo „tylko jeden uczeń stanął w mojej obronie”. W wierszu „Szkoda gadać” narzeka na brak szacunku, który przejawia się marnowaniu kupowanej żywności. Stwierdza wreszcie, że „dajemy morzu plastik karmimy nim ryby po czym sami je spożywamy (…) to szczytowe osiągnięcie rozumu”.
     Dytko bardzo często szuka analogii między światem ludzi a światem zwierząt. Jednak nie ma na myśli żadnych szlachetnych i dostojnych stworzeń, ale zazwyczaj są to owady, pluskwy, glony a nawet Obcy, który, jak prorokuje, kiedyś zasiedli naszą planetę. Tak jakby odnosił się do nieustannej cyrkulacji wszechpotężnych sił przyrody, w szczypcach której nawet najwięksi mocarze zostaną kiedyś pokonani i rozebrani przez małe stworzenia i drobnoustroje. Przypomina o tym często, chcąc przypomnieć człowiekowi o potrzebie pokory. Zarazem, jakby paradoksalnie, darzy małe zwierzęta pewną specyficzną czułością. Ten motyw pojawia się także we wcześniejszych książkach, gdzie autor jest takim „Św. Franciszkiem od owadów” i np. w „Owadziej miłości” rozprawia, czy dobrze postąpił uśmiercając „owada podobnego do kleszcza”, bo może było to jednak coś pożytecznego i posiadało partnera. Takie pochylanie się nad małym życiem, wraz z pytaniem o istotę miłości wyraża wrażliwość i szacunek dla przyrody. Przejawia się to także w wierszu „To widać”, gdzie zauważa, iż w oczach bydlęcia: widać podziw dla piękna/umiłowanie luksusów wzniosłość/skłonność do marzeń a nawet jakąś/formę religijności która musi z tego/wszystkiego wynikać. Tym też sposobem zwierzęta, przyroda i Bóg stają się w tej twórczości pewną jednością – koherentnymi elementami poetyckiego uniwersum autora.
     W muzyce poeta wydaje się poszukiwać ładu i porządku a także uspokojenia. Z jednej strony pojawia się np. Beethoven a z drugiej muzyka z filmu „Fortepian”. Muzykę przyjmuje także jako sens i cel życia, gdy w wierszu „Znów Beethoven” zauważa odkrywczo, że: na czymś cholernie mu zależało, a czytelnik odnosi pewne wrażenie, że piszący te słowa łaknie posiadania tego celu. Jemu samemu piękna muzyka kojarzy się latem, cieniem, brakiem wiatru i spokojem, czyli miejscem podobnym do Edenu, do którego chciałby chyba często powracać lub zostać na stałe. Jednocześnie jest wtedy „kochany przez samego siebie”, co oznacza istniejący brak samoakceptacji, a także gdy pisze „nie czuję żalu do nikogo nic mnie nie boli (…) wreszcie przestanę się bać ludzi życia siebie – wszystkiego”. Słowa te brzmią niemal jak manifest i jednocześnie są deklaracją ucieczki, eskapizmu.
       Dytko poświęca kilka tekstów relacjom w pracy, gdzie pod oznaczeniami – X, Y, Z kryją się realne osoby, typy, które każdy czytelnik z pewnością spotkał na swojej drodze. Autora wyraźnie drażnią powierzchowne oceny, wywyższanie się, czucie się lepszym. Ta chęć zdominowania i zaszufladkowania bliźniego, wrogość wobec odmienności i brak tolerancji, do której sam dojrzewał, to część gorszej i ciemniejszej strony uniwersum.
       Pozostają wreszcie kobiety, które zaludniają ten poetycki świat zarówno po jego jasnej, jak i mrocznej stronie. Jasną stronę reprezentuje wiersz „Pewne stałe”, gdzie wyznaje szczerze, iż: źródłem mojej twórczości/jest tęsknota za miłością/niezaspokojona miłość/do w miarę młodych kobiet (…) co traktuje, jako „pewne stałe punkty odniesienia”. Na tym tylko gruncie Dytko staje się czasami poetą lirycznym, gdy w wierszu „Dla Joanny” pisze: więcej jest w oczach kobiety niż może/się przyśnić mężczyźnie/w nocy i w dzień. Z drugiej strony w „Już nigdy” potrafi zadeklarować dawnej miłości ze szkoły średniej, która namawia go na spotkanie po latach, iż nie da się nabrać, „zwodzić za nos i ośmieszać tańczyć w dyskotece jak błazen”. W swoim stosunku do kobiet jest niejednoznaczny, ambiwalentny, tak jak różne i niezdefiniowane potrafią być kobiety. To chyba jedyny obszar, który wymyka się jasnym ocenom w tej poetyce. Wskazuje na to konstatacja, że piękne kobiety „zło zepsucie brzydotę i śmierć mają wypisane na twarzy a mimo to są godne miłości (…). One umykają (jak zresztą wielu mężczyznom) racjonalnym narzędziom poznawczym, wskutek czego realistycznie i ściśle nastawiony do świata poeta (co może zabrzmieć paradoksalnie), wspomina w jednej z puent, w stosunku do pewnej blondynki, o „logice rozmytej”, jako jednostce naukowej. Dytko odsłania także rąbek romantyzmu, gdy pisze w wierszu „Bez znaczenia czyli jak w: Kiedy Harry poznał Sally”, że „miłość nie musi być spełniona cieleśnie wystarczy samo się ofiarowanie sama obecność (…) miłość jak najbardziej bez zobowiązań w pełni anonimowa”. Choć to wynurzenie jednocześnie zbalansował twierdząc, że „może zresztą to tylko owiał mnie łagodny wiatr to bez znaczenia”. Stworzył tym samym wyłom w swoim krytycznym i naukowym stosunku do rzeczywistości, wyjawił pragnienie każdego człowieka, jakim jest potrzeba miłości.
      Zenon Dytko jest twórcą, który sprawia wrażenie, jakby nieustannie dziwił się rzeczywistości, która zmienia się nie po jego myśli. Z jednej strony rozumowo punktuje nieprawości, ale z drugiej, lubi dać upust marzeniom i nadziei. Wspomina często o znaczeniu muzyki w jego życiu, ale jego wiersze nie są rytmiczne ani melodyjne. Czasem wydaje się człowiekiem sprzeczności, do czego sam się przyznaje wspominając o syndromie borderline – nagłego przechodzenia od entuzjazmu do zdołowania. I takie bywają te wiersze, których niewielka zawartość cukru mogłaby przekonać do degustacji Gombrowicza. To rzeczywistość odmienna od znanych poetyckich światków a jednocześnie stosunkowo bliska doświadczonemu życiem człowiekowi, nie zakrzywiona zanadto w krzywym zwierciadle metafor i porównań. Cytaty z tej twórczości nie są w stanie oddać specyfiki tego ukształtowanego głosu. Jednakże pewne słowa dość dobrze oddają wrażenia po lekturze „Zmian klimatycznych”, w których wyczułem chęć powrotu do Edenu, wyprawy w stronę ciepłego i bezwietrznego południa, gdzie zawsze znajdzie się bezpieczny kawałek cienia.

piękne jest życie gdy nic nie boli/wielka ulga gdy się kończy/jakbyśmy wychodzili po seansie z kina/ żal że pora się żegnać i tylko/te kadry z życia/w głowie

„Słucham muzyki z filmu Fortepian”

16 paź 2013

Trzy wiersze z "Kolonii" Tomasza Różyckiego

 

Sylwetka Tomasza Różyckiego


Przylądek Horn


Wyjeżdżamy rano, tkliwa autostrada jest jak podmuch
wiatru, lekki alkohol, wyjeżdżamy z piwnic na światło.
Jak było możliwe, żeby raj dziecięcy tak szybko spopielał,
wystarczy dmuchnąć? Wyjeżdżamy na zawsze, jesteśmy

młodzi, przed nami nowe życie, a potem jeszcze pół.
Wieziemy bagaże, transporty będą się tłuc przez
wiele nocy. Jest kilka rzeczy, które musimy powiedzieć,
jest kilka ładnych przedmiotów, które straciły ważność,

pieniędzy nam wystarczy do pierwszego deszczu.
Za oknem samochodu kraj jest jeszcze szary,
a chwilę wyjdą z tej szarości trzydzieści trzy odcienie
czerni i kolor krwi. Zakopaliśmy nasze dzieciństwo,

to już kwestia religii. Za chwilę wyjdą te cienie
i będą biegły wzdłuż drogi jak sfora głodnych psów.




4 paź 2013

Pan Posłuszny i budowa społeczeństwa obywatelskiego


    
    Pan Posłuszny przez lata wiele się nasłuchał o tym, że należy uczestniczyć w demokracji. Przed wyborami i referendami celebryci wszelkie maści namawiali go (nawet w czasie ciszy wyborczej), aby spełnił swój obywatelski obowiązek. W ostatnich czasach zasada ta jednak przestała obowiązywać. „Znane nazwiska” i autorytety zaczęły go pouczać, kiedy referendum ma sens, a kiedy go nie ma. Jeden z nich zauważył nawet łaskawie, że za środki bezsensownie wyrzucone za jego organizację można byłoby wybudować szpital. Jak jeden mąż przekonywali, że referendum na rok przed wyborami nie ma kompletnie sensu, choć w innym dużym mieście położonym niedaleko stolicy sens już istniał. Przed autorytetami Pan Posłuszny musiał schylić głowę i uznać swoją opinię za bez znaczenia. Musiał także przyjąć argument, iż z referendum lokalnego (za sprawą pewnych osób i partii) zrobiła się sprawa polityczna i bezpodstawna hucpa. Wiedział jednak przecież, że nie-polityczne może być tylko odwołanie sołtysa albo co najwyżej wójta, ale nie burmistrza czy prezydenta miasta. Wynikało to z poziomu rodzimej kultury politycznej, w której każda nieco większa sprawa publiczna czy obywatelska staje się polityczną. Taka to już lechicka mentalność.

Pan Posłuszny rozważają sprawę doszedł do logicznego wniosku, że trzeba zmienić wadliwą ustawę. Zakazać bowiem należy organizowania lokalnych referendów na rok przed końcem kadencji (bo przecież za rok wybory) a także przez pierwszy rok nowej kadencji (bo przecież przez pierwszy rok prezydent, burmistrz czy wójt jeszcze nie zdąży się wykazać czy posprzątać po poprzedniku). Tym samym, każdy nowo obrany włodarz nie będzie niepotrzebnie niepokojony przez jakieś niezadowolone grupki, których celem jest tylko anarchia i obalanie demokratycznej władzy. Aby jeszcze zaoszczędzić środki finansowe należałoby uprościć procedurę wyborczą. Po co bowiem, co cztery lata organizować wybory, gdy naród z bieżących przedstawicieli będzie zupełnie zadowolony? Zamiast kosztownej zabawy w demokrację lepiej zrobić rzetelną sondę na dużej próbie wyborców z prostym jak cep pytaniem: Czy chcesz nowej władzy i kosztownych wyborów czy może jesteś zadowolony z obecnej? Ewentualnie można dodać trzecią możliwość – Zupełnie mi to zwisa, którą można by zaliczyć jako popierającą aktualnie rządzących. Wybory i wymiana tabliczek w Sejmie i Senacie sporo kosztuje a za to przecież można zbudować tak wiele pożytecznych rzeczy.

Pan Posłuszny nie był naiwny i wiedział dobrze, że organizowanie lokalnych referendów to często sprawa polityczna i niewiele ma wspólnego ze spontanicznymi grupkami oburzonych mieszkańców maszerujących na Bastylię. Martwiło go jednak, że dla partykularnych interesów i ci z lewa, i ci z prawa, a nawet ci ze środka, teraz i później  będą poświęcać ideał budowy społeczeństwa aktywnego i obywatelskiego. Ideał jakże piękny i jakże nierealny na chwilę obecną. Pan Posłuszny bowiem wciąż bywał niepoprawnym idealistą.