Przedmiotem niniejszej recenzji będzie dzieło Stanisława Barańczaka pod tytułem „Pegaz zdębiał”, którym to nawiązuje do książki Juliana Tuwima „Pegaz dęba”. Powiedzmy sobie już na wstępie, pozycja Barańczaka nie jest książką dla każdego, co jednych z pewnością odrzuci a innych wręcz zainteresuje. Ba, nie jest z pewnością pozycją dla kogoś nie posiadającego specyficznego poczucia humoru a już na pewno dla osób mających sporadyczny kontakt z literaturą. Tacy ludzie odłożą ją na bok po kilku stronach z grymasem zniechęcenia, by nie rzec bólu, i słowami „ale głupoty…” Kto jednak wcześniej poznał „biografioły” lub „geografioły” i wie, jakim poetą jest rzeczony autor, ten nie będzie zaskoczony ani rozczarowany. Trudno jest bowiem podchodzić stricte poważnie do książki, która w samym swoim zamierzeniu zbyt poważna nie jest, z czym autor się nie kryje, a wręcz eksponuje i lojalnie uprzedza od pierwszego akapitu wstępu. Barańczak wprowadza nas w niezwykle subiektywną, a przez to zaskakującą i niepowtarzalną, teorię gatunków poezji nonsensu. Wybitny poeta w swoim dziele stara się niejako wyłożyć słowa Alfreda Hitchcocka, iż „absurdalność daje się wyrazić tylko za pomocą humoru” i tak też czyni z żelazną konsekwencją aż do ostatniej strony. Nawet teoria, czyli termin kojarzący się z czymś poważnym, szacownym a zarazem pejoratywnie wysoce niepraktycznym, została tutaj zaprzęgnięta do rydwanu zniszczenia żartem, nonsensem i groteską. Książka okraszona jest „jak dobra kasza skwarkami” wielką liczbą przykładów sporządzonych (lub przetłumaczonych) przez samego autora.
Ale zacznijmy od początku. W rozdziale pierwszym autor udowadnia, że nawet w wymagającym języku polskim można stworzyć „alfabetony”, czyli zdania zawierające wszystkie litery naszego alfabetu (co ważne, użyte tylko jeden raz), do których można pomysłowo zaangażować tak nieporęczne znaki jak – ń, ś, ć czy ź. Zarazem, jak to w poezji nonsensu, trzeba się wykazać sporą dozą wyobraźni oraz mocno zmrużyć oczy, aby wynieść z tego więcej niż krztynę sensu. Barańczak pokazuje także, że nawet słynny szekspirowski monolog można ułożyć w kolejności alfabetycznej (aby go lepiej zapamiętać i nie korzystać z usług suflera), a nawet potraktować w ten sposób późniejszą noblistkę, przekształcając znaną frazę „Nic dwa razy się nie zdarza” w „Aktualność – absolutem”. Nie ma to jak pełne polotu skróty myślowe. W kolejnym rozdziale autor twórczo poszerza definicję palindromu do rozbudowanego „palindromaderu”, łącząc poczciwą konstrukcję z postacią dużego i garbatego stworzenia.
Każdy kto tylko próbował, ten wie, że pisanie palindromów nie jest sprawą łatwą. Co dopiero podjęcie się ich maksymalnego wydłużania i dokładania nowych sensów, w miarę przystępnych dla każdego przeciętnego zjadacza literatury. Czasem aż trzeba się zastanowić, czy większą frajdę autorowi przynosiło wykoncypowanie szalonego „palindromadera”, czy też sporządzanie do niego przekonujących objaśnień. Kwestię tę rozstrzygną potomni. W rozdziale trzecim Barańczak dzieli się z czytelnikiem swoją koncepcją „onanagramu”, w którym z właściwą sobie frywolnością, dokonuje przeróbek imion i nazwisk osób znanych z literackiego i artystycznego światka. Zarazem, aby nie zostać oskarżonym o znęcanie się wyłącznie nad nieświadomymi ofiarami swoich literackich szaleństw, dokonuje podobnego zabiegu na własnej godności. Zabawa nie kończy się jednak na żartobliwych anagramach, ale idzie o krok dalej, biorąc sobie za punkt honoru, aby świeżo wykuty „onanagram” stanowił także pewną charakterystykę danej osoby (np. Gina Lollobrigida stała się „A big original doll”). Jakże trafne spostrzeżenie, nieprawdaż? Mount Everestem kombinacji słownej wydaje się być tzw. „wersja poetycka”, gdzie Barańczak tworzy nonsensowny wiersz, w którym każda linijka oraz tytuł, podtytuł i dedykacja są anagramami jego danych osobowych. Zaiste, pogratulować kreatywności i cierpliwości godnej benedyktyna. Z drugiej strony, wydaje mi się, że liczne propozycje „onanagramów” mogłyby śmiało posłużyć jako godła na rozmaite konkursy literackie np. taka „Wiera Miłosz – Snobik”. Miron Białoszewski byłby chyba ukontentowany…W kolejnym etapie podróży po krainie wyobraźni Pana Stanisława napotykamy tajemniczo brzmiące „mankamęty” (np. mankofony, mankografy czy mankomorfy). Służą one konkretnymi przykładami, jak trudne byłoby życie pisarza, gdyby nie mógł skorzystać z pewnych liter lub polskich znaków diakrytycznych. Barańczak śmiało podnosi swoją prześmiewczą dłoń uzbrojoną w pióro i przerabia słynną inwokację tak, jakby Mickiewicz nie mógł skorzystać z polskich ą i ę.
Efekt tego zabiegu jest naprawdę zabawny, o ile nie podchodzimy do rodzimej literatury na klęczkach i z pochyloną głową. Nie oszczędza także sonetu „Burza” tworząc własną wersję pozbawioną literki r. Autor pochyla się również na losem osób sepleniących i przychodzi im z pomocą, szczególnie wobec takich grup zawodowych jak: suflerzy, recytatorzy, dowódcy wojskowi i księża. Jak zwykle jednak, autor nie osiada na laurach samozadowolenia i z właściwą sobie gracją obala zarzut, iż język polski nie jest mową dźwięczną a jedynie natrętną i trudną dla obcokrajowca zbitką samogłosek. W celu odparcia tej krzywdzącej opinii, tworzy jakże śpiewny utwór, w którym liczba samogłosek przerasta liczbę spółgłosek w intrygującym stosunku 9:7. W dalszej części lektury mamy do czynienia, z moim chyba ulubionym, wynalazkiem Barańczaka czyli „idiomatołami”. Dokonuje tutaj wybitnie złośliwej, acz heroicznej pracy w stworzeniu „kieszonkowego słowniczka frazeologicznego polsko – angielskiego”. W kolejnych hasłach opracowania wpuszcza, w przysłowiowe maliny, naiwnego odbiorcę anglojęzycznego, podając mu polskie idiomy w formie myślowej właściwej dla natrętnie pytającego dziecka. Za przykład wystarczy chyba wyjaśnienie, iż „cukier w kostkach” oznaczać ma „posiadanie cukru w kościach”, czyli niemożność szybkiego poruszania się. Zarazem „wożenie pasażerów na łebka” oznacza rzekomo tradycyjną opłatę za podwiezienie autem, pod postacią zwierzęcych głów... Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ten „kieszonkowy słowniczek” został przypadkiem (lub świadomie) podrzucony jakiemuś Anglikowi uczącemu się polszczyzny. Z pewnością ilość stereotypów w postrzeganiu Polaków mogłaby poważnie wzrosnąć, bo co to za dziki kraj, gdzie płaci się głowami kurczaków? Autor nie daje nam jednak ani chwili wytchnienia i już w kolejnym rozdziale raczy nas swoją „poliględźbą” czyli utworem quasi-poliglotycznym, bazującym na melodii (zbieżności fonetycznej) lub podobieństwie graficznym do dowolnego obcego języka. Także na tym obszarze język polski radzi sobie znakomicie, co Barańczak udowadnia przykładami - „prawie – niemieckim” i „prawie – angielskim”. Lektura dalszej części rozdziału pozwala sobie przypomnieć dziecięcą zabawę, gdy udawaliśmy, że mówimy po włosku wypowiadając śpiewnie polskie słowa „kra krę mija, kret ma ryja, idę i nos trę” itp. itd. Także na tym polu autor wyróżnia się sporą wyobraźnią, gdyż decyduje się przemontować arię z Don Giovanniego na zabawny, choć balansujący na progu sensu, polski tekst o oczekiwaniu na posiłek i, za przeproszeniem, kancerowaniu mordy. Tak przedstawia się „fonet” a
Mógłbym pokusić się o taki krok, gdyż mam uzasadnione prawo, aby dać upust swojemu małemu żalowi. Choć Szacowny Autor wspomina wprawdzie sympatycznie o Dąbrowie Górniczej, gdzie mieszkam od lat, ale też kpi sobie okrutnie z politologów, których jestem skromnym przedstawicielem. Na bok jednak odkładam potencjalne animozje, gdyż poczuwam się z nim do sympatycznej wspólnoty ludzi posiadających dwie osobowości - normalną i tę drugą, niepoważną. Rozumiem zatem doskonale i odczuwam wszystkim swymi zmysłami (nawet węchem), ten sposób „wykrzywiania” rzeczywistości przez jakże daleko posuniętą zabawę słowami, ich gięciem, zaginaniem, dekomponowaniem i przestawianiem do góry brzuszkami i nóżkami. Język jest dla autora pożywką, która zdaje się nie mieć końca, takim „stoliczku nakryj się”, na którym pojawiają się coraz bardziej wykwintne frykasy. Barańczak pokazuje, że język jest wspaniałym tworzywem, które można obrabiać w nieskończoność, bez większej obawy, że kiedykolwiek ostygnie. Pozycję mogę polecić z czystym sumieniem każdemu, kto lubi surrealizm, nonsens, absurd i wesołe figle językowe. Miłośnicy niezapomnianego Monty Pythona czy programów satyrycznych Manna i Materny nie powinni się nudzić obcując z tą książką. Istotną wskazówką, zawartą w samym tytule jest podkreślenie, że dotyczy ona „poezji nonsensu a życia codziennego”. Rolę tę wypełnia sumiennie, gdyż może być dobrą instrukcją dla osób, które zmuszone są przebywać na nudnych zebraniach a książka podpowiada, jak umilić sobie czas a zarazem ćwiczyć umysł szaradzisty. Pozycja może być także namiastką podręcznika dla osób pracujących nad poprawą własnej dykcji, gdyż próby płynnego czytania na głos wielu przykładów mogą łatwo i wyraźnie obnażyć nasze braki i niedoskonałości aparatu mowy. Na sam koniec, można jeszcze przytoczyć słowa nieznanego autora, iż satyryk to „facet rzucający się na czołgi nonsensu z butelką atramentu”. W tym przypadku Barańczak zrobił dużego, metalożernego kleksa, który rozpłynie się także przyjemnie po całym ciele odbiorcy nie myślącego stereotypami i standardami. Ja także wolę takie żarty, niż bezrefleksyjne rzucanie wulgaryzmami, które jakże łatwo wywołują, już nie salwy, ale wręcz eksplozje śmiechu.
H. C „Pryk” Tarzan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuje za odwiedziny i komentarze