3 lut 2016

Krótko pisząc: Straight outta Compton/Brooklyn


Pierwszy film cofa widza do lat 80 i 90 na Zachodnie Wybrzeże USA a drugi do lat 50 na Wschodnie Wybrzeże. Nie ma między nimi żadnych analogii, poza tym, że oba znalazły się wśród nominowanych do Oscara. Pierwszy w kategorii Najlepszy scenariusz oryginalny a drugi w kategorii Najlepszy Film. Tymczasem, Straight outta Compton chyba bardziej zasłużył na najważniejszą kategorią, choć oba filmy trudno porównywać.



Od zer-ów do milioner-ów

Nie jestem miłośnikiem rapu (hip-hopu) a tym bardziej gangsta rapu. Niemniej, nawet ja w latach 90 słyszałem o Ice Cube, Dr Dre a nawet znałem kilka ich ówczesnych i późniejszych kawałków. Czy trzeba lubić taką muzykę, aby obejrzeć ten biograficzno-muzyczno-dramatyczny konglomerat?  Otóż nie trzeba, bo film nie jest skierowany wyłącznie dla fanów i wyznawców. 


Dużą zasługą F. Gary’ego Graya jest to, że akcja toczy się wartko a do najważniejszych ról dobrał właściwych wykonawców, którzy są także bardzo podobni do oryginałów. Dr Dre wyjeżdza z domu, aby już na poważnie wziąć się za składanie bitów i majstrowanie podkładów, Ice Cube pisze kolejne teksty, które z powodzeniem wykonuje. Środki na rozkręcenie interesu i założenie formacji N.W.A (Niggaz Wit Attitudez) wnosi były diler – Eazy-E – także raper, któremu doradza manager Jerry. No i jak to bywa, gdy spotykają się różne osobowości – grupa się rozpada, zaufanie gdzieś umyka. Na koniec, prawie wszystko dobrze się kończy.


Reżyser nie próbował uładzić wizerunku raperów, ani rzeczywistości w jakiej się znaleźli, gdy odnieśli sukces (kasa, panienki, koks). Duża w tym zasługa także samych aktorów. Duże wrażenie robi scena, gdy N.W.A nakłaniani przed koncertem przez policję, aby nie wykonywali pewnego drażliwego dla nich kawałka, mimo wszystko, pozostają wierni fanom. „Fuck the Police” rozbrzmiewa w hali, gdy padają strzały a raperzy są zmuszeni się ewakuować…wprost na osłaniających imprezę funkcjonariuszy, którzy pakują ich do suk.

„Straight outta Compton” to także film w którym znudzeni policjanci czepiają się każdego, kto nawet tylko stoi na chodniku. Każdy czarny w dzielnicy Compton jest podejrzany o dilerkę i musi się liczyć z tym, że stróże porządku będą mieli do niego jakieś „ale”.

Pomimo tego, że historia jest dość przejrzysta i oczywista, dzięki dobrej realizacji i przemyślanemu scenariuszowi, nie zapada się w wytarte koleiny filmów muzyczno-biograficznych.



Kopciuszek w Ameryce

Eilis Lacey (Saoirse Ronan) to naprawdę miła dziewczyna z irlandzkiego miasteczka bez większych perspektyw. Pracuje jako ekspedientka w sklepie irytującej i złośliwej panny Kelly, osoby, która może wpędzić w nerwicę lub biegunkę. Trudno się zatem dziwić, że decyduje się wyjechać za lepszą przyszłością do Ameryki, gdzie zaprzyjaźniony ksiądz załatwił jej dach nad głową i pracę. Opuszcza matkę i siostrę, na statku poznaje pierwsze zasady przetrwania w surowym świecie a potem już na miejscu, w Brooklynie, tęskni za domem i bliskimi. Z czasem sytuacja się poprawia, pojawia się mocno niestereotypowy Włoch i gdy wszystko zaczyna się układać, musi wrócić do Irlandii na kilka dni. Te kilka dni stopniowo się wydłużają, gdyż kilka osób bardzo pragnie, aby pozostała.


„Brooklyn” jest filmem bardzo dobrze zrealizowanym, dość przewidywalnym i nieco uproszczonym. Niemniej, od początku widz kibicuje Ellis, która nad wyraz szybko dojrzewa i okazuje się bystrą osóbką.


Nie przepadam za melodramatami, gdyż w teorii pozostawiają człowieka na lodzie. Było miło i wesoło a na koniec smutek i łzy. W tym przypadku nie jest tak źle a wybór Ellis wydaje się dla widza tym najwłaściwszym. Co ciekawe, pomogła jej w tym osoba, paradoksalnie, nie należało się tego spodziewać. Można powiedzieć, że „Brooklyn” to film sympatyczny, choć brzmi to jak „dobra robota” z wypowiedzi pewnego sadystycznego nauczyciela z „Whiplash”. Tymczasem, to naprawdę dobra robota, która nie pozostanie jednak dłużej w pamięci. Film jest zbyt czysty i sterylny, aby w niego uwierzyć. Ellis to Kopciuszek a kto nie lubi Kopciuszków?


3 komentarze:

  1. W przyszłości chciałabym obejrzeć Brooklyn. ;)


    Pozdrawiam ciepło i zapraszam do siebie,
    http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Wstyd się przyznać, ale całkiem zapomniałam o filmie Brooklyn w nominacjach do Oscara – będę musiała go nadrobić. O Straight Outta Compton raczej słyszałam pozytywne opinie, więc też planuję go zobaczyć.

    Mój blog o kulturze

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo "Brooklyn" to taki dość skromny, pozytywny film, bez kontrowersji. Co innego Gangsta Rap :)

      Usuń

Dziękuje za odwiedziny i komentarze