Zagrzebani w piasku
„The sheltering sky” to film Bernardo Bertolucciego, który powstał na kanwie powieści Paula Bowlesa, napisanej pod koniec lat 40. XX wieku. Autor pojawia się w filmie w roli narratora a także w ostatniej scenie, gdy wygłasza swoiste credo.
W filmie poznajemy małżeństwo intelektualistów z
dziesięcioletnim stażem w fazie kryzysu. Port i Kit Moresby (John Malkovich i Debra Winger), aby wskrzesić uczucia wybierają się „na rok, lub dwa”
do Afryki Północnej, gorącej krainy w gorących latach 40. Towarzyszy im młodszy
wiekiem i doświadczeniem „przyjaciel rodziny” George Tunner (Campbell Scott).
Dzika Afryka ze swoimi krajobrazami, kulturą i ludźmi
ma przywrócić dzikość serca u nieco zblazowanych małżonków. Zamiast tego Port
trafia do namiotu pięknej autochtonki a Kit wchodzi w ostrożnie w lekki romans
z George’m. Niemniej, między amerykańską parą na bezkresnej pustyni i „pod
osłoną nieba”, dochodzi do zbliżenia, bardziej mechanicznego niż żarliwego.
Trudne warunki bytowe zdają się powoli przerastać Porta i Kit, którzy brną w
coraz większe oddalenie, jakby surowa przyroda przyczyniała się do tego. Na
domiar złego do Porta przyczepiają się inni podróżnicy – państwo Lyle – matka ze
średnio rozgarniętym synem, który prosi Porta o pożyczkę na używki.
Historia wolno zmierza do smutnego finału. W też tkwi
bolączka tego obrazu. Opowieść nawiązuje się całkiem ciekawie ale potem jest
tylko…nudniej (podobno książka także nie jest zbyt wciągająca). Widz raczony
jest świetnymi ujęciami krajobrazu, choć wszechobecny żółty kolor z czasem
staje się męczący. Być może, widz miał się poczuć tak samo, jak bohaterowie
wtłoczeni w monotonny krajobraz. Problemem jest także malejąca wraz z projekcją
liczba dialogów. Obrazy i nieliczne, wyraziste gesty nie rekompensują strony
psychologicznej małżonków. Trudno dociec przemian, jakie przechodzą na wskutek
ciężkiej choroby Porta. Na czym opierał się związek? Pociąg fizyczny, który
wcześniej zgasł, przyzwyczajenie a może odpowiedzialność za drugą osobę? Wybór
Kit o dołączeniu do karawany wydaje się być jakąś formą katharsis. Widz jednak
spekuluje a pozostaje schowany za kotarą.
Nie można jednak mieć pretensji do poziomu aktorstwa.
Problemem jest brak opowieści, który będzie wiązać widza do końca. Miałem także
przekonanie, że para nieświadomie wybrała autodestrukcję decydując się na tak
forsowną podróż, która okazała się przeciwieństwem romantycznych eskapad bogatych
mieszczan.
„Pod osłoną
nieba” to film zaliczany do swoistej
trylogii, na którą składa się ponadto „Mały
Budda” oraz „Ostatni cesarz”. „Środkowe”
dzieło jawi się jako film najsłabszy a zarazem zwiastujący zwiększoną dawkę
mistycyzmu w „Małym Buddzie”.
Godne zacytowania się słowa autora wypowiedziane w
ostatniej scenie. Czy pozwolą lepiej zrozumieć film?
Ponieważ nie znamy dnia swojej śmierci,
traktujemy życie jak niewyczerpane źródło.
A przecież wszystko zdarza się tylko określoną,
i to niewielką, liczbę razy.
Jak często przypomnisz sobie jeszcze popołudnie z dzieciństwa -
to, które tkwi w tobie tak głęboko, że nie wyobrażasz sobie bez niego życia?
Może cztery, pięć razy. Może nawet mniej...
Ile razy zobaczysz wschód księżyca w pełni?
Może dwadzieścia. A jednak życie wydaje się niewyczerpane.
Tytuł oryginalny: The Sheltering Sky
Reżyseria: Bernardo Bertolucci
Scenariusz: Bernardo Bertolucci, Mark Peploe
Gatunek: Dramat,
Obyczajowy
Rok: 1990
Obsada: John
Malkovich, Debra Winger, Campbell Scott, Timothy Spall
Film
obejrzany w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Bernardo
Bertolucciego”
Oglądałem dawno, dawno temu, ale jakoś lepiej go wspominałem. Kto wie, czy jakbym teraz obejrzał ponownie, to nie zmieniłbym zdania.
OdpowiedzUsuńOceniam też porównując z innymi filmami Bertolucciego, no i wypada gorzej. Zresztą, po latach, wraz ze wzrostem doświadczenia większości rzeczy, które poznałem oceniam niżej, niż wyżej :)
OdpowiedzUsuń