14 sty 2016

Krótko pisząc: Most szpiegów/Marsjanin


Zimna wojna po amerykańsku


Steven Spielberg nakręcił film w swoim stylu – przejrzysty, ładny i poprawny. Opowiada w nim historię Jamesa B.Donovana (Tom Hanks), adwokata, któremu przekazano obronę schwytanego radzieckiego szpiega Rudolfa Abla (Jack Rylance). Nieskazitelny bohater przyczynia się, aby podsądny a zarazem człowiek z którym wszedł w bliższą relację, nie otrzymał najwyższej kary. Za swoją pracę jest krytykowany przez policjanta a także...sędziego. Niezidentyfikowani sprawcy posuwają się do ostrzelania jego domu a opinia publiczna uznaje go wręcz za zdrajcę. On jednak robi swoje.

Jednak jego racja okazuje się słuszniejsza, gdy w ręce Sowietów wpada pilot szpiegowskiego U2 – Francis Gary Powers. Na barki Donovana złożona zostaje delikatna misja wymiany ludzi. Działa nieoficjalnie i na terenie wroga. Tymczasem w ręce służb NRD wpada młody naukowiec – Amerykanin, którego bohater także chce koniecznie uratować. Dla CIA priorytetem jest jednak Powers, który może przecież wyjawić amerykańskie tajemnice. Sama operacja Donovana, która doprowadza do wymiany więźniów na mostach została poprowadzona dość rzetelnie


Jednakże wizja relacji międzynarodowych w dziele Spielberga jest dość uładzona. Donovan to człowiek sprytny i mądry, uczciwy, rozważny, nieprzekupny. Nie zadowala się małymi sukcesami, gdyż gra o pełną stawkę. Potrafi się dogadać zarówno z Sowietami, jak i NRD-owcami. Co ciekawe, musi także umieć się dogadać z własnymi zwierzchnikami i CIA.


Amerykanie lubią mieć świadomość, jak wspaniały jest ich kraj, walczący o wolność i demokrację. Lubią także oglądać historie z odbijaniem ludzi. Pod tym względem film jest podobny do oscarowej „Operacji Argo”. W obu przypadkach świat zostaje uproszczony, choć w filmie Spielberga podział na „dobrych” i „złych” nie jest tak ostry. W tym przypadku, reżyser pokazuje, że nawet amerykański wymiar sprawiedliwości jest mocno uwikłany w bieżącą politykę. Gdy Donovan wskazuje na błędy proceduralne, sędzia wprost oznajmia i swój prywatny punkt widzenia, jakby nie zauważając kompletnie, że podstawą jego pracy powinno być wyłącznie prawo. Szkoda, że Amerykanie nie byli tak pryncypialni w czasie, gdy pozwolili Stalinowi zagarnąć pół Europy.

Film został dobrze zrealizowany, zagrany, że w zasadzie nie ma się czego przyczepić. Najlepszą jednak sceną było „skrojenie” przez młodych Niemców drogiego płaszcza naszego bohatera. Komentarz radzieckiego urzędnika w ambasadzie (a chyba nawet szefa lokalnej KGB) był bezcenny.



Kosmos po amerykańsku


Ridley Scott nakręcił kolejny film, który nie jest zły, ale jest po prostu – taki sobie. Przyjemnie się ogląda amerykańskiego Robinsona na jego samotnej wyspie z przyszłości. Znowu mamy do czynienia z uproszczoną wizją świata – Amerykanów może nie wszyscy kochają, ale wszyscy im chętnie pomogą (szczególnie Chińczycy). Trochę taki kosmos w wersji na grzecznych Amerykanów.

Mark Watney (Matt Damon) na wskutek nagłej ewakuacji z Marsa swojej ekipy ulega wypadkowi i został uznany za zmarłego. Po prostu odlecieli do domu a on obudził się ranny i zdezorientowany, sam na Czerwonej Planecie. Wraca do bazy, robi sobie opatrunek, ocenia swoje szanse na przeżycie i szuka sposobu, aby nawiązać kontakt z Ziemią.

Na szczęście (naprawdę, ogromny fart) jest botanikiem i konstruuje sobie marsjańską szklarnię w której hoduje ziemniaki. Z czasem dowództwo dostrzega, że Watney jednak żyje i rozpoczyna organizację misji ratunkowej. Sprawa nie jest jednak łatwa, bo od marsjańskiego Robinsona dzielą ich lata świetlne. No i powstaje zagwozdka - jak to zrobić?

Historia Watneya, jego przyjaciół z misji marsjańskiej oraz szefostwa NASA jest naprawdę bardzo sympatyczna i konkretna. Krajobrazy jordańskie (reszta w studio) udające Marsa wyglądają bardzo przekonująco. Całkiem sensownie wyglądają też działania na Ziemi, choć trudno przypuszczać, aby NASA dopuszczała do siebie różnych dziwaków. To jednak bardzo poważna instytucja. Bardzo dobrze wygląda także bezpośrednia akcja ratunkowa. Choć nie jestem w stanie stwierdzić, czy jest to do wykonania w taki sposób.



Zabrakło mi za to strony psychologicznej. Bohater odtwarzany przez Damona został przedstawiony głównie poprzez swoje działania a rozważania o życiu, śmierci i samotności na obcej planecie dzieją się trochę na uboczu. Jak na człowieka, który pozostał sam, bardzo daleko od innych ludzi jest w nad wyraz dobrej kondycji psychicznej. No, ale może takich twardzieli dobierali. „Marsjanin” to amerykański blockbuster, w którym nie można zanadto smęcić o egzystencji człowieka. Musi się dziać a i trochę humoru jest tutaj wskazane (pewnie za to przypadł „Złoty Glob” w kategorii – komedia lub musical). No i znowu, spodziewałem się jednak czegoś więcej. Książka ponoć lepsza – jak zazwyczaj.



11 komentarzy:

  1. "Lubią też oglądać historie z odbijaniem ludzi". To w zasadzie ciekawy temat do dalszej analizy. Pewnie geneza tego jest w opowieściach o powrotach do domu z Wietnamu. Tego był w kinie i b-klasowych filmach od cholery.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możliwe, że od Wietnamu się zaczęło. Tylko czy teraz ten motyw "odbijania" jest im potrzebny? Zimna wojna się skończyła, chyba od dłuższego czasu nikogo nie odbijali, nie wymieniali.

      Usuń
  2. Filmowej wersji nie widziałam, czytałam natomiast książkowego "Marsjanina" i nieco egzystencjalnych przemyśleń nad uprawą ziemniaków da się tam odnaleźć. Oczywiście są to przemyślenia w stylu głównego bohatera, który w książce jest nieco kpiąco-ironizującym klasowym klaunem. Ale sądzę, że to mógł być jedynie mechanizm obronny przed tą straszną myślą, że utknął na p.......nym Marsie. Sam. Została tylko kpina (:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to ważna rzecz. W filmie bohater właśnie jest takim kpiarzem, ironistą ale ma tez momenty zwątpienia. Gdyby to uznać za mechanizm obronny to jego postać zaczyna się bronić a film zasługiwałby ode mnie na wyższą ocenę. Ale wizja tak zupełnej i faktycznej samotności raczej by mnie na napawała do żartów ;)

      Usuń
  3. Kurczę, ja myślę, że też bym uciekła w ironię. Bo kiedy nic już nie zostaje, lepsze to niż płacz, prawda? Nie wiem, ku pokrzepieniu? Ja go rozumiem (;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robinson też był sam a Watney nie ma nawet Piętaszka (no, chyba że połączenie z Ziemią). Za mało psychologii było, głębi jakiejś.

      Usuń
  4. Przymierzam się właśnie do Marsjanina :) Lubię takie filmy, mam nadzieję, że i ten mnie nie rozczaruje :) Po Twojej recenzji widzę, że chyba nie, uprawa roślin na Marsie to coś dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film na pewno wizualny, ładny. Gorzej trochę z treścią :)

      Usuń
  5. No ok, faktycznie ta amerykańska wizja ich własnej zajebistości jest ciut irytująca (chińska pomoc to już naprawdę przegięcie). Ale że się chłop nie załamał to akurat mi się podobało, bo choć to naciągane to jednak uprzyjemnia odbiór filmu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie trochę za bardzo chcieli, aby "było miło". Taka odległość, najbliższy człowiek hen daleko a on na luzie.

      Usuń
    2. No ok, może tym razem za bardzo przegięli w tę stronę, ale i tak mi się podobało :D

      Usuń

Dziękuje za odwiedziny i komentarze