Szczur, koło ratunkowe i dekadencja
S
|
kandalizujący swego czasu film Bertolucciego, a tym
samym chyba najbardziej znane jego dzieło. Tytuł mojej skromnej recenzji też
jest trochę prowokacyjny. Nie chcę jednak sprowadzać tego filmu do kilku słów
(częściowo kluczowych), choć krytycy lub malkontenci byliby z tego powodu
zadowoleni.
Paul i Jeanne (Marlon
Brando i Maria Schneider) to
dwoje ludzi na zupełnie innym etapie życia, którzy spotykają się przypadkowo w
Paryżu. Ona wchodzi w dorosłe życie w burzliwych latach 70. a ponadto ma
narzeczonego filmowca.
On, Amerykanin w sile wieku współprowadzący niewielki
hotelik, którego żona odebrała sobie niespodziewanie życie. On niby zna życie
znacznie lepiej od niej, ale nie rozumie przyczyn zdrad i odejścia żony. Ona,
śliczna i krucha, wydaje się mieć już zaplanowane życie w zgodzie z normami
społecznymi. Wszystko się wydaje.
Tymczasem pokój schadzek staje się oazą postępującej
wolności, stopniowym odchodzeniem od ograniczeń, aż ku ekstremum. On nie chce
znać jej imienia i nie interesuje go jej imię. Tabula rasa?
Co ciekawe, widz wie znacznie więcej, niż wie o sobie
ta nietypowa para. Czy z tego względu ich romans, współżycie są bardziej czyste
i pierwotne?
Trudno opowiedzieć jednoznacznie na te pytania. Dla
niego romans może być próbą odreagowania śmierci żony, chce poczuć się jeszcze
raz stereotypowym mężczyzną – bezpośrednim, wulgarnym i chciwym młodej kobiety.
A ona? Co mogło przyciągnąć dość niewinnie wyglądającą dziewczynę do niemłodego
i trudnego w kontakcie amanta? Jeanne także przeżywa swoje „ostatnie tango” i
chce pójść na całość. Trudno odpowiedzieć jednoznacznie na wszystkie pytania.
Dużo tutaj erotyzmu, czasem ostrego języka, wizji
obscenicznego seksu – szczur, świnia, masło. Koło ratunkowe rzucone w jednej ze
sceny do wody idzie na dno. Lubię takie metafory w filmach. Klimat dekadencji
przenika ten film na wskroś.
Gdy romans zdaje się dobiegać końca, poznają swoje imiona,
wszystko ulega zmianie. Nie ma miejsca na ten związek poza cichym pokojem
separującym od świata. Ich pierwszy i ostatni taniec na tle innych tancerzy wygląda
nieskładnie, krzywo, na granicy smaku.
Film trwa nieco ponad dwie godziny i często się „snuje”,
ale zdjęcia i muzyka podkreślają klimat tej historii. Obraz trochę się
zestarzał, choć sam temat pozostaje jednak uniwersalny. Nieco zblazowany to
znów szarżujący Brando i tracąca niewinność Schneider tworzą udaną parę
aktorską. Niemniej, aktorka odmówiła gry w kolejny filmie mistrza a potem
odmówiła Tinto Brassowi udziału w jego roznegliżowanym „Kaliguli”.
Trudno przejść wokół „Ostatniego tanga” obojętnie, ale
nie jest łatwo go oglądać. Niewprawiony widz łatwo może się wynudzić. Język, sceny
erotyczne także już nie niewielu wzburzą, choć kiedyś doprowadziły do skandalu.
Powiem więcej, że z dzisiejszego punktu widzenia wyglądają nawet estetycznie.
Może też dlatego, że czuć jakąś „chemię” między dwojgiem ludzi? Dużo znaków
zapytania.
Czasy się zmieniają, język kina się zmienia a przede
wszystkim obyczaje. Jesteśmy bardziej wolni i na wiele więcej możemy sobie
pozwolić. Jakie musiałoby być współczesne „Ostatnie tango”, aby móc się
solidnie oburzyć?
Film obejrzany w ramach wyzwania „Oglądamy filmy
wyreżyserowane przez Bernardo Bertolucciego”
Tytuł oryginalny: Ultima tango in Parigi
Reżyseria: Bernardo Bertolucci
Scenariusz: Agnes Varda, Bernardo Bertolucci, Franco
Arcalli,
Gatunek:
Erotyczny, Melodramat
Rok:
1972
Obsada:
Marlon Brando, Maria Schneider, Jean-Pierre Leaud, Catherine Allegret
Świetna jest scena z ich pokręconym tańcem. To było wyniesienie akcji z pokoju na zewnątrz i pokazało na tle innych kontrast zachowań. Inny nie znaczy oczywiście zły. Zapamiętam ten film. Zdjęcia Storraro, klimat Paryża, Marlona (scena przy zmarłej była piękna). No i myślę, że obraz wciąż mógłby oburzyć.
OdpowiedzUsuńTak, scenę przy zmarłej zapamiętam na dłużej. Zagrał w sam raz. Dziś film byłby bardziej skondensowany. Odczuwam tę różnicę tempa scen, ale też widzę, że jest bardziej dopracowany, niż wiele współczesnych obrazów.
Usuń