Sicario - czyli pewnego razu w Meksyku
Jestem rozczarowany filmem Denisa Villeneuve’a. „Labirynt” i „Pogorzelisko” bardzo mi się podobały. Za to „Wróg” i „Sicario” nie
otrzymały dobrego scenariusza (ciężko jest ekranizować Saramago). Co z tego, że
dobre są zdjęcia (nawet bardzo) i udał się klimat. Przedstawiona historia jest
prosta i banalna. Główną bohaterką jest agentka FBI robiąca w narkotykach Kate
Macer (Emily Blunt), a jej postać
tak bardzo chce, tak bardzo się miota i tak niewiele może. Moralność wystawiona
na próbę? – w tym zawodzie? Postać niewyraźna, dziwna, naiwna, która zupełnie mnie
nie przekonuje (tak samo, jak jej rzekomo dobra mimika twarzy). Emily do
odgrywania agentek jakoś nie bardzo się nadaje.
Filmem rządzi niepodzielnie Alejandro
(Benicio del Toro), co w przypadku
tego aktora wynika z jego fizjonomii i charyzmy. Jego postać to taki
meksykański Franz Maurer razy 2 – „porządek tu robię” oraz „a zabiję ich
wszystkich”. Jest mroczny, małomówny, konkretny i efektywny. Czasami nawet efektowny. Real bad motherfucker. Naprawdę go lubię.
Fajna jest akcja na początku filmu, na drodze w Juarez a
potem gadanie, rozważania, nuda. Spirala przemocy rozkręca się zupełnie w „imię
zasad” i tak do końca. Jako widz dowiaduje się, że CIA robi nielegalne numery,
Meksyk to kraj karteli, zemsta jest potrzebna, FBI jest naiwne. Porachunki i
śmierć dotykają wszystkich – mężczyzn, kobiet, dzieci. Zemsta jako środek do
równowagi w systemie, a wszystko przyklepują miłujący porządek i demokrację
Amerykanie. Słabo z tym scenariuszem.
Pentameron – czyli XVII wieczne baśnie Basilego
Lubię Jeana –
Pierre'a Jeuneta a film Matteo Garrone’a
posługuje się zbliżoną stylistyką. Lubię także baśnie bracia Grimm (a ci
czerpali także od Basilego). Lubię w końcu baśnie i legendy jako takie, bo są
nasycone zwyczajową mądrością, metaforyką, metafizyką i są jednym z podstawowych elementów
kultury. Na film składają się trzy opowieści z królami, królowymi,
księżniczkami. W każdej z nich znajduje się wątek fantastyczny, nierealny,
niemożliwy. Film to bardzo wdzięczny, wizualny ale i mroczny, niepozbawiony
przemocy (jak to w baśniach bywa). Historie nie są specjalnie skomplikowane a
najważniejsze są puenty. Z każdej z nich, jak to w dobrej legendzie, wynika
jakaś prawda, nauczka, wskazanie życiowe. Szkoda, że jako dzieci niewiele z
tego rozumiemy, bardziej zachwycamy się
wizjami nieistniejących światów.
Bajki są takie: Królowa i król poświęcają się, aby uzyskać potomka,
ale ona nie zrozumie z początku pewnych obowiązujących zasad. Problemem jest bowiem fakt, że zamiast jednego jest dwóch: braci-ksero a matką drugiego jest służka. Zresztą, niepodobni do Salmy Hayek (ale ponoć dłonie mają takie same). Inny władca
hoduje pchłę-giganta a potem bezmyślnie wybiera męża dla córki na zasadzie
quizu. Nie ma to jak odpowiedzialny rodziciel. Inne królisko kierowane chucią i zmysłem słuchu adoruje pewną kobietę,
której nawet nie widzi. Kieruje się powierzchownością co prowadzi do oszałamiających dla niego konsekwencji. Dla wybranki i jej siostry zresztą też.
W filmie trudno doszukać się nawiązań do
współczesności. Ale czy każdy film, który nie dzieje się tu i teraz, musi mieć
swoje odniesienie? To baśnie a baśnie są uniwersalne. Prawda, piękno, rozum nie
są pojęciami względnymi. Jest Pentameron klasyczny i są Legendy polskie
Bagińskiego w nowym entourage'u. Lubię baśnie, bo lubię świat dzieciństwa. Jestem na tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuje za odwiedziny i komentarze