H2O św.
W Krakowie
południe. Plaster słońca na wieży świątyni
skwierczy jak
przypiekane prosię. Złote pręgierze
gorącego powietrza
impregnują wczorajsze kałuże
w tłuste plamy na
ulicach miasta.
Jest parno. Resztki
kebaba z chili rozłażą się
w palcach. Zatapiam
się w chłód portali
Bazyliki św.
Trójcy. Po stronie zachodniej
ciekawa polichromia
Jezusa ukrzyżowanego.
Usta mam spieczone.
W kącikach warg
pikantne ślady po
chili. Chór rozbrzmiewa
psalmem. Zanurzam
język we wklęsłość kropielnicy.
Woda święcona ma
smak sprite`a z pobliskiej kawiarni.
III. Niedziela. Sezon odstrzału zakochanych
Światło pękło w
żaluzjach i plastry
cienia kładą się na
siatkówkach.
Radio rzęzi na
półce, a ja nie mówię
o niczym. Nie
władam żadnym językiem.
Bo znowu przyszło
najgorsze. Brudny świt
złapał za kurtkę i
stało się jasne, że źle trafi łem.
Zatem mogę już
tylko ślizgać się cicho
jak winda po
zimnych poręczach?
A chciałbym tylko
przedrzeć się, uciec
do rezerwatów.
Błagać drzewa o azyl oraz
uniknąć pory
odstrzału. I sączyć koktajl powietrza,
kłęby dymu puszczać
przez usta, a kiedy słońce
dopali się za
kościołem, na ławce w parku
przyjąć z rąk Anki
opłatek crunchipsa.
Sielanka
Jeszcze jeden taki
dzień, a skóra ziemi
popęka z zachwytu!
Zraszamy więc ogród,
siejąc ziarno wody
z wielkich konew,
które tu mamy na
takie okazje. Później
rozpalamy ogień na
grillu, by wreszcie
rozłożyć kupiony w
Ikei komplet wypoczynkowy.
I to nie byle jaki!
Drewniany, nie plastykowy,
o lekko chropawym,
bladym naskórku,
który wystarczy
tylko pociągnąć pędzlem
nasączonym brązowym
pigmentem bejcy.
Kobiety rozkładają
parasol, którego kapelusz
uszyły z
wielobarwnego płótna
o kolorach tak
intensywnych, że posadzona
w zeszłym roku
magnolia cała bieleje ze złości.
Słupek słońca w
zachwycie chyli się ku zachodowi,
bo widok przechodzi
wszelkie granice i połączone
zapachy kawy i
ciasta plotkują z kwiatami czereśni.
Na miękkiej kołdrze
trawy lądują motyle,
nad czerwonymi
lotniskowcami waigeli
ociężale kołują
futrzaste bąki, zapracowane pszczoły
poprawiają zalotnie
żółto-czarne fartuszki,
mizdrząc się do
jaśminowca albo forsycji,
orszak mrówek
oddaje hołd swej królowej i matce,
a gruby kot
wygrzewa się na tarasie.
I tylko pies,
podkuliwszy puszysty ogon,
warczy u furtki
ogrodu, przegryza w zębach
gumowy zezwłok
ogrodowego węża.
Za żywopłotem
hałaśliwie wracają ze szkoły
dzieci.
Paweł Lekszycki, Wiersze przebrane, Biblioteka
Kwartalnika Kulturalnego „OPCJE”, Katowice 2010 r.
świetny wiersz napisałbym lepszy
OdpowiedzUsuń