Nie będę zbyt oryginalny, ale moje pierwsze zetknięcie z twórczością
Jeuneta to oczywiście „Amelia”. Było to jednak spotkanie budujące, gdyż
autorska wizja rzeczywistości przedstawiona przez reżysera, bardzo przypadła mi
do gustu.
Sposób prowadzenia narracji, aktorów, dialogi i ten specyficzny,
rozświetlony ciepłymi kolorami świat. Świat, jak marzenie senne, które staje
się jawą. Świat równoległy do naszego albo ukryty pod jego podszewką. Nie jest
to jednak, jak mogłoby się z początku wydawać, rzeczywistość przyjazna.
Bardziej jest to widoczne w jego wcześniejszych filmach, z kolei następne
wydają się być pokłosiem formatu „Amelii”.
Jean Pierre Jeunet nakręcił tylko siedem pełnometrażowych filmów, co dla
miłośnika jego twórczości nie jest zapewne wielkim wyzwaniem. Niemniej, zanim
przedstawię swój własny, subiektywny ranking, warto napisać kilka słów o jego
filmach krótkometrażowych.
„La Manage” i „Bunkier ostatniego wystrzału” (oba z początku lat 80.) to
krótkometrażówki, które przypadną do gustu wielbicielom „Delicatessen” i
„Miasta zaginionych dzieci”. Pierwsza z nich to krótka animacja
poklatkowa ukazująca kontrast pomiędzy beztroską zabawą a ciężką pracą. Całość
skąpana jest w mrocznej, deszczowej scenerii, w której zniekształcone postacie
bawią się na karuzeli. Jeszcze bardziej przytłaczający jest kolejny „Bunkier…”.
Tym razem jest to półgodzinny film aktorski, w którym nie pada ani jedno słowo.
Wygoleni na zero mężczyźni, a przez to bardzo do siebie podobni, zamknięci są w
chłodnych i szarych ścianach bliżej niezlokalizowanego bunkra (w tym sam Jeunet
i współtwórca filmu Marc Caro). W czasie nudnych i rutynowych prac ulegają
stopniowo agresji, zabijając się nawzajem. Wszystko trwa aż do momentu, gdy
licznik dojdzie do zera. Obraz jest czarno-biały, surrealistyczny, dekadencki i
odhumanizowany. Zupełnie inny charakter mają „Głupstwa” czyli „Foutaises”
(1989) z chyba ulubionym aktorem reżysera, Dominique Pinonem.
Ten film można uznać za forpocztę „Amelii” a także Bazyla i Spiveta.
Reżyser z lubością skupia się na drobnostkach, tych ulubionych i
znienawidzonych. Pojawiają się natręctwa, koincydencje, dziwni ludzie, żarty i ciekawe
spostrzeżenia.
7 miejsce – Obcy: Przebudzenie - 1997
Czwarta część „Obcego” nie jest filmem słabym, ale czuć po nim i
widać, że reżyser musiał wejść w buty rozchodzone już przez takich twórców jak:
Ridley Scott, James Cameron i David Fincher
(dla którego trzeci „Obcy” był debiutem). Po tak surrealistycznych i
autorskich wizjach (a nawet, nie boje się tego napisać, odpałach) jak w „Delicatessen”
i „Mieście zaginionych dzieci” jeunetowski Alien musiałby się stać czymś
zupełnie innym albo parodią samego siebie. Z drugiej strony, można było
oczekiwać przetrąconej wizji rzeczywistości, na jaką reżysera było z pewnością
stać. Tymczasem francuski twórca wyciągnął z serii tyle, ile jeszcze mógł
wyciągnąć. Trzeba jednak pamiętać, że przy tak dużym budżecie (75 mln
dolarów) z pewnością musiał ulegać podpowiedziom macherom od produkcji. No
i widowisko było godne tych pieniędzy po względem technicznym, ale całość
okazała się swoistym miszmaszem wynikającym z wcześniejszych części. Alien
w tym wydaniu jest kinem akcji, w czym najbliższy jest Cameronowi. Ripley
nie była już sobą, ale ponownym jej wcieleniem (mutantką, coś jak bohaterka Resident
Evil), która staje na czele grupki mającej się zmierzyć z nieuniknionym. W
zasadzie to samo, ale mniej poważnie i bardziej kolorowo. Mnie ten film się
podoba, ale uważam go (jak chyba większość) za najsłabszy z serii.
6 miejsce – Bazyl. Człowiek z kulą w głowie – 2009
Bazyl jest próbą zdyskontowania sukcesu „Amelii”, ale można go
uznać także za kontynuację linii twórczej. Tym razem zamiast młodej i
sympatycznej (ale i trochę denerwującej) kelnerki dostajemy facecika w średnim
wieku, śmiesznego i nieporadnego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że ma kulę w
głowie, która może go w każdej chwili zabić. Oczywiście, otacza go cała plejada
dziwacznych postaci, jakby wziętych z innej planety. Plastyczność i
przejrzystość świata nie ustępuje „Amelii”, ale bohater wtapia się (może
też taki był zamiar) w taką rzeczywistość i w innych bohaterów. Bazyl nie
posiada niepokojącej energii, charyzmy a ponadto reżyser wpada w niebezpiecznie
zamulające pułapki publicystyki. W zasadzie wszystko się zgadza i miłośnik
talentu Jeuneta powinien po seansie tkwić jeszcze w stanie permanentnego
urzeczenia. Ja jednak nie trwałem w tym stanie zbyt długo a dziś już nawet nie
pamiętam szczegółów fabuły. Można by powiedzieć w skrócie – wizja się zgadza,
opowieść niezbyt.
5 miejsce - Świat wg T.S. Spiveta - 2013
Po 16 latach Jeunet wrócił do Ameryki, aby po czteroletniej przerwie
nakręcić kolejny film. Obraz uzyskał świetny wynik w amerykańskim boxoffice, w
czym zapewne zasługa klimatu nostalgii do pól zielonych i życia na ranczo.
Nieco inaczej ma się sprawa z samą fabułą. Tym razem bohater opowieści (w
porównaniu do Amelii i Bazyla) jest nad wyraz…normalny. Jego
nienormalność polega na tym, że jest niezwykle bystrym, inteligentnym i
wrażliwym chłopcem o ponadprzeciętnych zdolnościach naukowych (ścisłowiec pełną
buzią). Niestety, zupełnie nie nadaje się do pracy na ranczo a ponadto odnosi
wrażenie, że nie jest kochany przez ojca. Czuje się bowiem współwinny wypadku,
w którym zginął jego brat- bliźniak, kowboj z urodzenia. Całości rodzinki
dopełnia matka (Helena Bonham – Carter) – specjalistka od owadów
(wyjadanych przez kozy męża) i siostra pragnąca zostać Miss Ameryka. Istne
szaleństwo osobowości i niedopasowanie w stylu Jeuneta, choć tym razem mniej
tutaj surrealizmu a magia ma nieco inny wydźwięk. Spivet to mały
twardziel, który próbuje na własną rękę dostać się do Instytutu Smithsonian,
aby odebrać nagrodę i zasłużone laury za swój wynalazek. Obraz staje się filmem
drogi a pod koniec sympatycznym kinem familijnym, niepozbawionym humoru. Tak, Dominique
Pinon pojawia się także tutaj w małej rólce – „Dwóch chmur”.
4 miejsce – Delicatessen - 1991
Pełnometrażowy debiut i spory sukces reżysera. W „Delicatessen”
ściera się jaśniejsza i ciemniejsza strona osobowości twórczej Jeuneta, ze
wskazaniem na tą ciemniejszą. Absurdalny czarny komizm – czyli znak
rozpoznawczy reżysera wybucha tutaj jak supernowa. Mroczny postapokaliptyczny
świat z dziwnymi osobnikami, domem, właścicielem i wrażliwym głównym bohaterem
(w ogóle reżyser uwielbia wybierać wrażliwców na głównych bohaterów, choć za
każdym razem jest to nieco inna ich odmiana). Konia z rzędem temu, który
potrafi odtworzyć z pamięci scenografię, dialogi i w końcu samą fabułę. „Delicatessen”
to wizja, w którą się wchodzi albo którą się odrzuca. Ja wszedłem i trochę się
poharatałem, nieco zmęczyłem ale to zawsze miłe uczucie zobaczyć coś całkiem
odmiennego, po raz pierwszy. Ten film mógłby się przyśnić i raczej byłby to klasyczny koszmar, czyli z początku jest może nietypowo, ale potem jest coraz straszniej.
3 miejsce – Miasto zaginionych dzieci - 1995
Rozpędzony reżyser nasycony nagrodami i pochwałami za „Delicatessen”
postanawia zrobić film, który będzie bardziej a zarazem stanie się nieco
bardziej klarowny (albo tylko mnie się wydaje, że jest klarowny bardziej).
Naukowiec, który cierpi na brak snów i z tego powodu porywa dzieci (te, jak wiadomo,
mają wyobraźnię senną), w dodatku karły, klony i faceci z takimi twarzami, jak Ron
Perlman i Daniel Emilfork (koszmary gwarantowane). „Miasto
zaginionych dzieci” znajduje się w bardzo podobnej (a może nawet tej samej)
rzeczywistości co „Delicatessen”. O ile tam widz zamknięty był w
klaustrofobicznym domu, tak tutaj został wypuszczony do klaustrofobicznego
miasta. Cały czas znajdujemy się w wynaturzonym świecie, który jest zarówno
pociągającym, jak i odpychający. Widz jest ciekawy i zachwycony, ale chyba nie
chciałby w nim żyć. „Miasto…” stanowi apogeum mrocznych dokonań Jeuneta.
Później już będzie (nieco) bardziej realistycznie a postacie stąpać będą po
naszej ziemii (i po naszych chmurach).
2 miejsce – Bardzo długie zaręczyny - 2004
Druga rola, będącej wtedy na fali, Audrey Tatou u Jeuneta. Film
nad wyraz wręcz realistyczny i umiejscowiony w konkretnej przestrzeni
historycznej. Na moją słabość do tego obrazu złożyło się kilka rzeczy:
kreatywnie potraktowana historia, plastyczność i piękno obrazu, Audrey Tatou
(grająca na tubie) i jej niezwykły upór oraz pewność w dążeniu do celu. Mnie
samemu brakuje takiego uporu, tym bardziej lubię takie postacie. Wojna jest
tutaj pokazana w sposób naturalistyczny, choć zarazem piękny. Powolne i mozolne
odkrywanie prawdy z jej małych skrawków porozrzucanych pomiędzy ludzi,
wspomnienia i archiwa. Tytaniczna praca zakochanej kobiety w sytuacji beznadziejnej,
gdy nawet zakończenie nie jest wcale takie różowe. Ponadto, w tym właśnie
filmie po raz pierwszy zobaczyłem Marion
Cotillard , której postać jest nad wyraz tragiczna. Dla jednych może być to
bardziej skomplikowana, szkatułkowa, komedia romantyczna. Dla mnie jednak
niewiele tutaj pejoratywnie rozumianego romantyzmu. Życzyłbym sobie, aby kiedyś
w Polsce powstał film w taki sposób łączący historię, opowieść miłosną a
wszystko spięte tak wyrazistymi kadrami.
1 miejsce – Amelia – 2001
Pierwszy film danego reżysera, jaki zostanie obejrzany, decyduje (niemal)
o wszystkim. Albo się w to wchodzi, albo odrzuca. Ja jednak nie jestem aż taki
niedobry, aby po jednym filmie kogokolwiek (no prawie) skreślać. Po tym filmie
wiedziałem, że się z Jeunetem zaprzyjaźnię a jego wizja wydala mi się radosną i
kolorową poezją, która ze swej natury jest zazwyczaj dość posępna. Nie potrafię
sobie wyobrazić już nikogo innego w tej roli, niż Audrey Tatou. Baśń,
przypowieść, która mnie ujęła schylaniem się nad drobiazgami, nad tą stroną
życia, której nie widać (bo może jednak wcale jej nie ma) i nad tym, że nawet
dla nieśmiałych i nie do końca normalnych, jest jakieś miejsce na ziemi. „Amelię”
widziałem kilka razy, „Bardzo długie zaręczyny” widziałem dwukrotnie.
Resztę filmów widziałem tylko raz, bo stosunkowo rzadko wracam do tego, co już
widziałem (chyba, że leci w TV). Nie ma sensu streszczać tej opowieści, bo
zapewne każdy ją jakąś pamięta (a fani zapewne na pamięć). Pamiętam szczególnie
tajemniczego faceta „z twarzy podobnego zupełnie do nikogo”, który chciał
zatrzymać czas w zdjęciach swojej facjaty. No i muzyka Yann'a Tiersen'a, niezapomniana.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń