5 kwi 2016

Ranking filmów Jean’a Pierre’a Jeuneta


Nie będę zbyt oryginalny, ale moje pierwsze zetknięcie z twórczością Jeuneta to oczywiście „Amelia”. Było to jednak spotkanie budujące, gdyż autorska wizja rzeczywistości przedstawiona przez reżysera, bardzo przypadła mi do gustu.
Sposób prowadzenia narracji, aktorów, dialogi i ten specyficzny, rozświetlony ciepłymi kolorami świat. Świat, jak marzenie senne, które staje się jawą. Świat równoległy do naszego albo ukryty pod jego podszewką. Nie jest to jednak, jak mogłoby się z początku wydawać, rzeczywistość przyjazna. Bardziej jest to widoczne w jego wcześniejszych filmach, z kolei następne wydają się być pokłosiem formatu „Amelii”.

Jean Pierre Jeunet nakręcił tylko siedem pełnometrażowych filmów, co dla miłośnika jego twórczości nie jest zapewne wielkim wyzwaniem. Niemniej, zanim przedstawię swój własny, subiektywny ranking, warto napisać kilka słów o jego filmach krótkometrażowych.


„La Manage” i „Bunkier ostatniego wystrzału” (oba z początku lat 80.) to krótkometrażówki, które przypadną do gustu wielbicielom „Delicatessen” i „Miasta zaginionych dzieci”. Pierwsza z nich to krótka animacja poklatkowa ukazująca kontrast pomiędzy beztroską zabawą a ciężką pracą. Całość skąpana jest w mrocznej, deszczowej scenerii, w której zniekształcone postacie bawią się na karuzeli. Jeszcze bardziej przytłaczający jest kolejny „Bunkier…”. Tym razem jest to półgodzinny film aktorski, w którym nie pada ani jedno słowo. Wygoleni na zero mężczyźni, a przez to bardzo do siebie podobni, zamknięci są w chłodnych i szarych ścianach bliżej niezlokalizowanego bunkra (w tym sam Jeunet i współtwórca filmu Marc Caro). W czasie nudnych i rutynowych prac ulegają stopniowo agresji, zabijając się nawzajem. Wszystko trwa aż do momentu, gdy licznik dojdzie do zera. Obraz jest czarno-biały, surrealistyczny, dekadencki i odhumanizowany. Zupełnie inny charakter mają „Głupstwa” czyli „Foutaises” (1989) z chyba ulubionym aktorem reżysera, Dominique Pinonem. Ten film można uznać za forpocztę „Amelii” a także Bazyla i Spiveta. Reżyser z lubością skupia się na drobnostkach, tych ulubionych i znienawidzonych. Pojawiają się natręctwa, koincydencje, dziwni ludzie, żarty i ciekawe spostrzeżenia.

7 miejsce – Obcy: Przebudzenie - 1997




Czwarta część „Obcego” nie jest filmem słabym, ale czuć po nim i widać, że reżyser musiał wejść w buty rozchodzone już przez takich twórców jak: Ridley Scott, James Cameron i David Fincher (dla którego trzeci „Obcy” był debiutem). Po tak surrealistycznych i autorskich wizjach (a nawet, nie boje się tego napisać, odpałach) jak w „Delicatessen” i „Mieście zaginionych dzieci” jeunetowski Alien musiałby się stać czymś zupełnie innym albo parodią samego siebie. Z drugiej strony, można było oczekiwać przetrąconej wizji rzeczywistości, na jaką reżysera było z pewnością stać. Tymczasem francuski twórca wyciągnął z serii tyle, ile jeszcze mógł wyciągnąć. Trzeba jednak pamiętać, że przy tak dużym budżecie (75 mln dolarów) z pewnością musiał ulegać podpowiedziom macherom od produkcji. No i widowisko było godne tych pieniędzy po względem technicznym, ale całość okazała się swoistym miszmaszem wynikającym z wcześniejszych części. Alien w tym wydaniu jest kinem akcji, w czym najbliższy jest Cameronowi. Ripley nie była już sobą, ale ponownym jej wcieleniem (mutantką, coś jak bohaterka Resident Evil), która staje na czele grupki mającej się zmierzyć z nieuniknionym. W zasadzie to samo, ale mniej poważnie i bardziej kolorowo. Mnie ten film się podoba, ale uważam go (jak chyba większość) za najsłabszy z serii.

6 miejsce – Bazyl. Człowiek z kulą w głowie – 2009



Bazyl jest próbą zdyskontowania sukcesu „Amelii”, ale można go uznać także za kontynuację linii twórczej. Tym razem zamiast młodej i sympatycznej (ale i trochę denerwującej) kelnerki dostajemy facecika w średnim wieku, śmiesznego i nieporadnego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że ma kulę w głowie, która może go w każdej chwili zabić. Oczywiście, otacza go cała plejada dziwacznych postaci, jakby wziętych z innej planety. Plastyczność i przejrzystość świata nie ustępuje „Amelii”, ale bohater wtapia się (może też taki był zamiar) w taką rzeczywistość i w innych bohaterów. Bazyl nie posiada niepokojącej energii, charyzmy a ponadto reżyser wpada w niebezpiecznie zamulające pułapki publicystyki. W zasadzie wszystko się zgadza i miłośnik talentu Jeuneta powinien po seansie tkwić jeszcze w stanie permanentnego urzeczenia. Ja jednak nie trwałem w tym stanie zbyt długo a dziś już nawet nie pamiętam szczegółów fabuły. Można by powiedzieć w skrócie – wizja się zgadza, opowieść niezbyt.

5 miejsce -  Świat wg T.S. Spiveta - 2013



Po 16 latach Jeunet wrócił do Ameryki, aby po czteroletniej przerwie nakręcić kolejny film. Obraz uzyskał świetny wynik w amerykańskim boxoffice, w czym zapewne zasługa klimatu nostalgii do pól zielonych i życia na ranczo. Nieco inaczej ma się sprawa z samą fabułą. Tym razem bohater opowieści (w porównaniu do Amelii i Bazyla) jest nad wyraz…normalny. Jego nienormalność polega na tym, że jest niezwykle bystrym, inteligentnym i wrażliwym chłopcem o ponadprzeciętnych zdolnościach naukowych (ścisłowiec pełną buzią). Niestety, zupełnie nie nadaje się do pracy na ranczo a ponadto odnosi wrażenie, że nie jest kochany przez ojca. Czuje się bowiem współwinny wypadku, w którym zginął jego brat- bliźniak, kowboj z urodzenia. Całości rodzinki dopełnia matka (Helena Bonham – Carter) – specjalistka od owadów (wyjadanych przez kozy męża) i siostra pragnąca zostać Miss Ameryka. Istne szaleństwo osobowości i niedopasowanie w stylu Jeuneta, choć tym razem mniej tutaj surrealizmu a magia ma nieco inny wydźwięk. Spivet to mały twardziel, który próbuje na własną rękę dostać się do Instytutu Smithsonian, aby odebrać nagrodę i zasłużone laury za swój wynalazek. Obraz staje się filmem drogi a pod koniec sympatycznym kinem familijnym, niepozbawionym humoru. Tak, Dominique Pinon pojawia się także tutaj w małej rólce – „Dwóch chmur”.

4 miejsce – Delicatessen - 1991



Pełnometrażowy debiut i spory sukces reżysera. W „Delicatessen” ściera się jaśniejsza i ciemniejsza strona osobowości twórczej Jeuneta, ze wskazaniem na tą ciemniejszą. Absurdalny czarny komizm – czyli znak rozpoznawczy reżysera wybucha tutaj jak supernowa. Mroczny postapokaliptyczny świat z dziwnymi osobnikami, domem, właścicielem i wrażliwym głównym bohaterem (w ogóle reżyser uwielbia wybierać wrażliwców na głównych bohaterów, choć za każdym razem jest to nieco inna ich odmiana). Konia z rzędem temu, który potrafi odtworzyć z pamięci scenografię, dialogi i w końcu samą fabułę. „Delicatessen” to wizja, w którą się wchodzi albo którą się odrzuca. Ja wszedłem i trochę się poharatałem, nieco zmęczyłem ale to zawsze miłe uczucie zobaczyć coś całkiem odmiennego, po raz pierwszy. Ten film mógłby się przyśnić i raczej byłby to klasyczny koszmar, czyli z początku jest może nietypowo, ale potem jest coraz straszniej.

3 miejsce – Miasto zaginionych dzieci - 1995



Rozpędzony reżyser nasycony nagrodami i pochwałami za „Delicatessen” postanawia zrobić film, który będzie bardziej a zarazem stanie się nieco bardziej klarowny (albo tylko mnie się wydaje, że jest klarowny bardziej). Naukowiec, który cierpi na brak snów i z tego powodu porywa dzieci (te, jak wiadomo, mają wyobraźnię senną), w dodatku karły, klony i faceci z takimi twarzami, jak Ron Perlman i Daniel Emilfork (koszmary gwarantowane). „Miasto zaginionych dzieci” znajduje się w bardzo podobnej (a może nawet tej samej) rzeczywistości co „Delicatessen”. O ile tam widz zamknięty był w klaustrofobicznym domu, tak tutaj został wypuszczony do klaustrofobicznego miasta. Cały czas znajdujemy się w wynaturzonym świecie, który jest zarówno pociągającym, jak i odpychający. Widz jest ciekawy i zachwycony, ale chyba nie chciałby w nim żyć. „Miasto…” stanowi apogeum mrocznych dokonań Jeuneta. Później już będzie (nieco) bardziej realistycznie a postacie stąpać będą po naszej ziemii (i po naszych chmurach).

2 miejsce – Bardzo długie zaręczyny - 2004



Druga rola, będącej wtedy na fali, Audrey Tatou u Jeuneta. Film nad wyraz wręcz realistyczny i umiejscowiony w konkretnej przestrzeni historycznej. Na moją słabość do tego obrazu złożyło się kilka rzeczy: kreatywnie potraktowana historia, plastyczność i piękno obrazu, Audrey Tatou (grająca na tubie) i jej niezwykły upór oraz pewność w dążeniu do celu. Mnie samemu brakuje takiego uporu, tym bardziej lubię takie postacie. Wojna jest tutaj pokazana w sposób naturalistyczny, choć zarazem piękny. Powolne i mozolne odkrywanie prawdy z jej małych skrawków porozrzucanych pomiędzy ludzi, wspomnienia i archiwa. Tytaniczna praca zakochanej kobiety w sytuacji beznadziejnej, gdy nawet zakończenie nie jest wcale takie różowe. Ponadto, w tym właśnie filmie po raz pierwszy zobaczyłem  Marion Cotillard , której postać jest nad wyraz tragiczna. Dla jednych może być to bardziej skomplikowana, szkatułkowa, komedia romantyczna. Dla mnie jednak niewiele tutaj pejoratywnie rozumianego romantyzmu. Życzyłbym sobie, aby kiedyś w Polsce powstał film w taki sposób łączący historię, opowieść miłosną a wszystko spięte tak wyrazistymi kadrami.

1 miejsce – Amelia – 2001



Pierwszy film danego reżysera, jaki zostanie obejrzany, decyduje (niemal) o wszystkim. Albo się w to wchodzi, albo odrzuca. Ja jednak nie jestem aż taki niedobry, aby po jednym filmie kogokolwiek (no prawie) skreślać. Po tym filmie wiedziałem, że się z Jeunetem zaprzyjaźnię a jego wizja wydala mi się radosną i kolorową poezją, która ze swej natury jest zazwyczaj dość posępna. Nie potrafię sobie wyobrazić już nikogo innego w tej roli, niż Audrey Tatou. Baśń, przypowieść, która mnie ujęła schylaniem się nad drobiazgami, nad tą stroną życia, której nie widać (bo może jednak wcale jej nie ma) i nad tym, że nawet dla nieśmiałych i nie do końca normalnych, jest jakieś miejsce na ziemi. „Amelię” widziałem kilka razy, „Bardzo długie zaręczyny” widziałem dwukrotnie. Resztę filmów widziałem tylko raz, bo stosunkowo rzadko wracam do tego, co już widziałem (chyba, że leci w TV). Nie ma sensu streszczać tej opowieści, bo zapewne każdy ją jakąś pamięta (a fani zapewne na pamięć). Pamiętam szczególnie tajemniczego faceta „z twarzy podobnego zupełnie do nikogo”, który chciał zatrzymać czas w zdjęciach swojej facjaty. No i muzyka Yann'a Tiersen'a, niezapomniana.


 Jean Pierre Jeunet jest samoukiem, co oznacza że jak się wie, czego się chce, to szkoły nie są takie konieczne. Patrząc na jego dorobek, aż trudno uwierzyć, aby facet, który nakręcił tak przygnębiający i szary film jak „Bunkier ostatniego wystrzału”, 20 lat później nakręci „Amelię”. A jednak, cuda się zdarzają, bo to przecież kino.

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuje za odwiedziny i komentarze