24 lut 2013

Oscary 2013 - moje wrażenia


W tym roku zdobyłem się na „heroiczny” wysiłek i obejrzałem niemal wszystkie filmy nominowane do Oscara (wyjątek stanowią aktorskie filmy krótkometrażowe oraz filmy dokumentalne, gdyż w tych kategoriach obejrzałem tylko Sugar Mana). Mój cel był prosty – chciałem zgłębić sposób myślenia amerykańskich akademików, aby wyrobić sobie na przyszłość pogląd na temat ich kondycji poznawczej. Nie będę jednak udawał znawcy i nie mam zamiaru zgłębiać wartości każdego z dzieł ani uzasadniać swoich typów we wszystkich kategoriach, bo trwało by to zbyt długo i było zbyt nużące.



Ograniczę się tylko do filmów nominowanych w najważniejszej kategorii. A zatem:

Operacja Argo - bardzo sprawny obraz w reżyserii Bena Afflecka a zarazem przewidywalny i dość schematyczny. Film opowiada o akcji wyciągnięcia kilku amerykańskich dyplomatów z Iranu, pod tym jak władzę przejął Ajatollah Chomeini. Po ataku tłumu na amerykańską ambasadę kilkuosobowej grupie udało się wymknąć i schronić w kanadyjskiej placówce. Główny bohater przekonuje swoich mocodawców, aby wyprowadzić zbiegów z Iranu w sposób dość niekonwencjonalny. Mianowicie, mają udawać ekipę filmową, która ma zamiar kręcić sceny w Teheranie. Aby uwiarygodnić kamuflaż współpracuje z prawdziwym producentem filmowym i przeprowadza kampanię promocyjną. 
 
Fejk fejkiem fejka...

 Mamy zatem prawdziwą historię w tle, prawdziwych bohaterów (w szczególności samego Afflecka grającego główną rolę) i wielką mistyfikację. Sztuka filmowa ma to do siebie, że zazwyczaj upraszcza a nawet trywializuje wydarzenia historyczne. W tym przypadku jest to film, który w pewnych momentach trzyma w napięciu ale po seansie ma się wrażenie niedostatku. Widać bowiem niedostatki scenariusza a pewne wydarzenia dzieją się zbyt szybko i łatwo, gdy innym poświęca się zbyt wiele uwagi.  Na końcu Ameryka wygrywa i jest dumna, choć główny bohater pozostaje w cieniu. Moim zdaniem nie jest to film oscarowy ale porządne rzemiosło z dość dużą domieszką dumy narodowej.

Bestie z południowych krainfilm debiutanta, który ani szczególnie ziębi ani grzeje. Obraz opowiada historię ojca i jego małej córki (a raczej na odwrót), którzy żyją w nędzy gdzieś na pograniczu cywilizacji. Gdy nadchodzi wielki deszcz i powódź wraz z podobnymi sobie wyrzutkami społecznymi żeglują na prowizorycznej chatce, czekając aż wody opadną. Nie jest to jednak pełna ciepła opowieść, gdyż ojciec jest poważnie chory i raczej nieprzyjemny dla córeczki. Oczywiście robi to wszystko dla jej dobra, ale na moment czułości pora nadejdzie na samym końcu. 
 
This could be magic

 Tytułowe bestie (nieistniejące tury) pojawiają się od czasu do czasu, mając znaczenie symboliczne. Pierwszoplanową rolę dziewięciolatki można uznać za udaną (nominowana do nagrody indywidualnej). Mała aktorka jest autentyczna i można zaufać kwestiom jakie wypowiada. Zarazem, nie jest to film „gadany” a jego odbiór zależy głównie od poczucia podanej stylistyki i wyczucia postaci. Zawsze mam problem z takimi filmami, gdyż dużo zależy od tego, co sobie dopowiem lub czego nie zauważę lub dokonam nadinterpretacji. Amerykanie lubią nagradzać takie filmy, ale tym razem chyba nie należy się spodziewać cudów.

Djangowiadomo czego można się spodziewać po filmie Tarantino i Django realizuje to oczekiwanie. Miałem jednak dojmujące poczucie wyczerpania takiej stylistyki. W zasadzie wszystko jest w porządku – muzyka, postacie, scenariusz, puszczanie oczka. Tytułowy Django przez większość filmu jest jednak niewyraźny a Waltz (nominowany za rolę drugoplanową) robi co może, ale daleko mu do roli pułkownika Landy z „Bękartów wojny” (lepiej napisanej i lepiej zagranej). Znakomicie za to spisuje się Di Caprio, który trzyma całość w ryzach, gdyż bez niego byłoby dość nudnawo. Radę daje również Samuel L. Jackson, który jednak odgrywa irytującą dla mnie postać. 

Homo Sovieticus - wersja amerykańska
Tak samo jak w „Bękartach” dochodzi do momentu kompletnej rozwałki, oczywiście w słusznym celu. Film jest także zbyt długi i trochę brakuje w nim dialogów, które mogłoby stać się kultowe. Django, moim zdaniem, ustępuje wcześniejszej produkcji Tarantino i mam nadzieję, że reżyser w kolejnym dziele wymyśli coś nowego. Z drugiej strony, to dobry film a sam reżyser pokazał w pewnej scenie spory dystans do siebie. Chciałbym, żeby Quentin dostał jakąś nagrodę ale raczej nie tą najważniejszą.

Les Miserables: Nędznicyto musical w doborowej oprawie – Hugh Jackman, Anne Hathaway, Russell Crowe, który powinien spodobać się miłośnikom tego typu widowisk. Ja osobiście jestem umiarkowanym zwolennikiem tej formy filmowej. Problem polega na tym, że Nędznicy (podobnie jak Anna Karenina) są dziełem, który przedstawia postaci nieco już egzotyczne dla nowoczesnego widza. Mamy tutaj do czynienia z archetypami dobrego, złego, skrzywdzonego, zakochanej itp. I tak jak dość sztucznie dla mnie wygląda śpiewanie niemal każdej kwestii w filmie, tak też postacie są mocno jednowymiarowe (prócz dwóch czołowych antagonistów, którzy przechodzą przemianę). No, ale to klasyka...
 
Śpiewać każdy może

 W zasadzie większość aktorów poradziła sobie z wokalnym zadaniem (choć dziwnie się czułem słuchając śpiewającego Gladiatora) ale odbieranie ich śpiewu przez długi czas stawało się męczące. Na drugim planie Helena Bonham – Carter wraz z Sachą Baronem Cohenem sprawiają bardzo dobre wrażenie, ale też ich role pozbawione są tego całego napompowania i teatralności (które rozumiem), jakie cechuje pozostałych. Na plus dodałbym również scenografię i stroje. Nie wiem, jakie szanse można przypisać tej produkcji ale nagroda główna świadczyłaby o kryzysie dobrych i świeżych scenariuszy na rzecz ładnie wykonanych widowisk.

Życie Pita opowieść mnie zaskoczyła, gdyż pomny wrażeń innych osób spodziewałem się raczej pseudofilozoficznej dydaktyki. Nie znam pierwowzoru literackiego ale film wywarł na mnie dość pozytywne wrażenie. Piękne zdjęcia i przyjemna historia, która wcale nie wydaje się nachalna. Życie Pi to powiastka filozoficzna, opowiadanie o człowieku i o Bogu, które jednak nie przypiera mnie do muru, nie stara zburzyć światopoglądu ale wzbudza refleksję. Bohaterem jest chłopiec o nietypowym imieniu, który podróżując statkiem przez ocean traci swoją rodzinę i znajduje się na jednej łódce z tygrysem, hieną, żyrafą i orangutanem. 
 
zgrabna metafora

 Samo zdarzenie i następujące po sobie okoliczności są jak bajka, która nigdy nie miała prawa się zdarzyć, tak samo jak nie ma prawa istnieć tajemnicza wyspa, na którą PI trafił u progu wyczerpania. Powiem szczerze, że film mi się spodobał i mile rozczarował a szczególnie samo zakończenie, które jest sednem całości. Obraz został nominowany w wielu kategoriach i może nieźle namieszać a nawet zdobyć nagrodę główną. Mam inny typ, ale takie rozwiązanie raczej mnie nie zasmuci. P.S - świetna rola Richarda Parkera

Miłośćfilm europejski w reżyserii specjalisty od ciężkich tematów. Miłość jest filmem w którym niewiele się mówi i niewiele się dzieje. Całość akcji toczy się w jednym mieszkaniu i między dwoma osobami – cała reszta stanowi tylko tło dopełniające. Bohaterem jest starsze inteligenckie małżeństwo, którego spokojny byt został naruszony poważną, postępującą chorobą kobiety. Bohater jest dwuosobowy a zarazem stanowiący jedność. „Miłość” można także nazwać filmem o śmierci, o rozstaniu, o starości, o pożegnaniu. 
 
cóż wiemy o miłości - coś wiemy

 Miłość jest filmem uniwersalnym, tak samo jak uniwersalne i wieloznaczne jest to uczucie. Obraz Michaela Haneke wypełniają symbole i gesty a w najmniejszym wymiarze słowa. Dom staje się zarazem spokojną oazą jak i dobrowolnym więzieniem. Świadomość kobiety i mężczyzny rośnie z każdą chwilą, także wizyta dawnego ucznia stanowi wyraźny znak zmiany. Pozostaje pytań dokąd udał się mężczyzna? W zeszłym roku wygrał lekki „Artysta”, więc może w tym roku laur otrzyma ciężka jak ołów „Miłość”? Raczej nie sądzę, ale z pewnością byłby to dobry werdykt, choć chyba trochę nie pasujący do Hollywood. Ale może się mylę.

Lincolntemu filmowi poświęciłem już osobną recenzję – KLIK. Cóż mogę dodać – wielki prezydent amerykański, wielka wojna amerykańska i wielki amerykański reżyser a na dokładkę wielki aktor, który stał się Lincolnem. Wielka realizacja, której nie można niczego odmówić a jednak całość jest dość przyciężkawa, szczególnie dla tej większości nie zainteresowanej zbytnio historią USA. Mnie jednak, jako miłośnika historii i polityki, sprawa słynnej poprawki do Konstytucji zaciekawiła. 

Śmiertelna powaga

Film jest bardzo poprawny politycznie ale i ukazuje nieczyste kulisy polityki, podnosi też amerykanów na duchu w czasie kryzysu. Z tych też względów można go uznać za wielkiego faworyta. Mój typ jest jednak inny.

Poradnik pozytywnego myśleniajest faktycznie filmem bardzo pozytywnym, takim jakim lubi być amerykańskie kino. Historia tutaj przedstawiona jest dość banalna, główny bohater zaskoczył swoją żonę pod prysznicem z innym facetem (i to przy akompaniamencie „ich piosenki”), obił gacha i trochę mu odbiło. Trafił do kliniki psychiatrycznej, którą właśnie opuścił, aby pod okiem rodziców dopełnić rekonwalescencji. Zarazem, nie ma prawa zbliżać się ani kontaktować ze swoją lubą, którą nadal szaleńczo kocha. W tym słusznym celu zaczyna pomagać mu pewna młoda sąsiadka – wdowa i razem zmierzają ku szczęśliwemu rozwiązaniu. 
 
wiele hałasu, mało szału

 Film jest przyjemny, wypełniony fajnymi dialogami a główne skrzypce dzierży Jennifer Lawrence w roli szczerej i nieco nawiedzonej sąsiadki. Sprawa ma się tu podobnie jak z „Operacją Argo” czyli dobra rzemieślnicza robota, przewidywalne zakończenie (nasuwające mi na myśl rozwiązania z pozytywnych filmów dla młodzieży), jednakże nie jest to film banalny i chyba to „ciut więcej” nie pozwala zakwalifikować go do tradycyjnej komedii romantycznej. Obraz nie jest moim faworytem (może z wyjątkiem roli Lawrence) i mam nadzieję, że nie jest również dla osób przyznających nagrody.

Wróg numer jedenczyli nadszedł czas na mojego faworyta. Film Bigelow uważam za lepszy od oscarowego „Hurt Lockera”, którego forma i narracja bardzo mi odpowiadają. Bohaterką jest agentka (postać fikcyjna), która uosabia wysiłek wielu ludzi w schwytaniu Bin Ladena. Nie ma tutaj jednak miejsca na powiewający sztandar i łzy wzruszenia. Reżyserka w sposób naturalistyczny i niemal dokumentacyjny w formie pokazuje metody przesłuchań stosowane przez CIA, metody działania wywiadu ale i spryt terrorystów. Pokazane jest także zwątpienie, jakie dotknęło przełożonych bohaterki a także błędy i przeoczenia, jakie popełniono. Terroryści są tutaj przedstawieni niemal jak ofiary, szczególnie w ostatniej, długiej i kluczowej scenie, gdy na jaw wychodzi ogromna dysproporcja sił i środków. Bin Ladenowi i jego najbliższym daleko tutaj do wizerunku śmiertelnie groźnego terrorysty. Bohaterka po osiągnięciu celu sprawia przede wszystkim wrażenie wyczerpanej, jakby coś straciła a i wnioski dla uważnego widza są niejednoznaczne. „Wróg numer jeden” podobnie jak „Lincoln” dotyka polityki ale i historii (bo polowanie na Bin Ladena jest już historią). W przeciwieństwie jednak do dzieła Spielberga niekoniecznie podniesie na duchu, gdyż pokazuje Amerykę współczesną. W przeciwieństwie do „Operacji Argo” nie można się tu poklepać po ramieniu a sprawa nie jest ostatecznie zamknięta.

Typuję zatem: Wróg numer jeden, Lincoln, Miłość

Dark Zero Thirsty - Wróg numer jeden
Na marginesie, podobał mi się również duński film (nominowany w kategorii filmów nieanglojęzycznych) pt „Kochanek królowej”. Nieźle zrealizowany kostiumowy film historyczny o nieszczęśliwej królowej (siostrze samego Jerzego III Hanowerskiego), schizofrenicznym królu Danii oraz o bystrym, postępowym lekarzu, który rządził przez pewien czas królestwem i alkową władczyni. Kawałek europejskiej historii, z czasów, gdy tworzyła się dopiero współczesność.

Kochanek i reformator, królowa, szalony król
Źródła zdjęć: film.dziennik.pl; kultura.gazetaprawna.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuje za odwiedziny i komentarze