13 sty 2013

Ikona Ameryki znosi niewolnictwo. Recenzja „Lincolna”



Steven Spielberg powrócił do kina historycznego – po „Szeregowcu Ryanie” „Amistad” i „Monachium” przyszła pora na „Lincolna”. Zarazem, wśród tych filmów, było to chyba dla niego największe wyzwanie, gdyż musiał przedstawić człowieka – symbol, legendarnego prezydenta, którego kadencja i działania zmieniły Amerykę. 


Film przedstawia ostatnie miesiące życia Abrahama Lincolna (Daniel Day – Lewis) wiążące się z dwoma doniosłymi wydarzeniami – zakończenie wojny secesyjnej i zniesienie niewolnictwa. Day – Lewis nie tylko jest podobny do amerykańskiej legendy, podobnie chodzi i mówi, ale roznosi także po ekranie mgłę nienachalnej charyzmy, która powinna cechować wielkiego człowieka. Z jednej strony pokazano życie polityczne toczące się w Kongresie, jego kuluarach a także poza nimi – targi polityczne, kompromisy i dwuznaczne moralnie próby zdobycia potrzebnych głosów. Z drugiej strony, widzimy życie osobiste prezydenta, trudne relacje z niezrównoważoną żoną (Sally Field) co widać np. w czasie rozmowy a raczej monologu ze Stevensem, kontakty z dwoma synami, spośród których jeden koniecznie chce zaciągnąć się do wojska, aby coś sobie i innym udowodnić. 

Wokół postaci Lincolna toczy się cała fabuła obrazu, jest on spiritus movens wszystkich posunięć i działań. Jedynym politykiem, który w jakimś zakresie dotrzymuje mu kroku jest jego republikański kolega Thaddeus Stevens (Tommy Lee Jones). Człowiek o poglądach radykalnych, który potrafi w surowych i dosadnych słowach je zaprezentować. Stevens jest zwolennikiem ostrego kursu wobec przegrywającego Południa a zarazem uznaje, że wszyscy ludzie są równi, bez względu na rasę i płeć. Lincoln na jego tle jawi się jeszcze wyraźniej jako działacz umiarkowany, chcący unikać decyzji gwałtownych, aby przynieść tym samym najmniej złego. Obaj jednak będę musieli pójść na kompromisy, tym bardziej trudne, gdyż przeczące ich charakterom i wyznawanym ideałom. Te trzy role można śmiało uznać za kluczowe dla całego filmu a zarazem zostały odegrane w sposób niemalże perfekcyjny. Ciekawostką jest tutaj fakt, że zarówno przeprowadzony casting jak i praca charakteryzatorów miały na celu jak największe upodobnienie wszystkich aktorów do ich historycznych pierwowzorów.


Wracając jednak do postaci prezydenta. Został w filmie przedstawiony jako osoba dobra, uczciwa i sympatyczna. Poczciwy melancholik a nawet flegmatyk, snujący raz po raz filozoficzne rozważania, który równocześnie potrafi być mężem stanu, uderzyć pięścią stół gdy potrzeba, albo analizować nocą raporty. Człowiek skracający dystans, nieomal „brat – łata”, o całe dekady wyprzedzający Johna F. Kennedy’ego czy Baracka Obamę. Ktoś nie pasujący do roli polityka a raczej duchownego albo myśliciela ze swadą i dystansem komentującego rzeczywistość. Ktoś, komu się ufa i kogo się szanuje, kto potrafi jedną celną i zabawną anegdotą zmniejszyć narastające napięcie. Te cechy charakteru mogą spowodować, że część widzów potraktuje film jako hagiograficzną laurkę.

Źródło: www.overdose.am

Obraz potwierdza słowa wypowiedziane przez jednego z bohaterów, że przekupstwem i kłamstwem osiąga się szczytny cel. Taka po prostu jest polityka. Dziś jednak nie ma już takich mężów stanu patrzących dalekosiężnie na politykę, którzy potrafią oprzeć się swoim doradcom, nie dbając szczególnie o efekt wizerunkowy. Obecnie mamy technokratów, często pozbawionych charyzmy i luźno traktujących wyznawane ideały.

W filmie mamy do czynienia z patosem, który jednak jest w miarę często rozmontowywany elementami humorystycznymi. Także scena w której główny bohater klęczy obok kominka a obok niego stoi jego sekretarz stanu. Prezydent nie wydaje się wtedy nadczłowiekiem znanym ze słynnego pomnika a kimś bardzo zwyczajnym i wręcz kruchym. Można odnieść podobne wrażenie, gdy młodszy syn siada mu na plecach. Wielki prezydent niemal ugina się pod jego ciężarem. Jak zauważa później generał Grant, ostatnie wydarzenia spowodowały, że przybyło mu sporo lat. 

Można spostrzec także, jak zmienił się charakter dwóch głównych obecnie partii na amerykańskiej scenie politycznej. Lincoln był pierwszym prezydentem pochodzącym z Partii Republikańskiej. Demokraci byli wówczas oponentami zmian i w większości nie chcieli zniesienia niewolnictwa. Dziś czarny prezydent jest symbolem swojego ugrupowania, co dla wielu ówczesnych demokratów byłoby chyba najgorszym koszmarem. Film Spielberga pokazuje także raczkującą jeszcze demokrację – ostre spory, popisy oratorskie i oskarżenia o zdradę. Trudno obecnie w rozwiniętych demokracjach o aż tak kipiące emocje.
Czy to film ważny tylko dla Amerykanów? W pewnym zakresie tak. Widz europejski może nie wychwytywać pewnych niuansów ani postaw i charakteru obu głównych partii. Zniesienie niewolnictwa w kolebce demokracji było jednak aktem znaczącym dla całego świata. W czasach gdy w Europie znoszono poddaństwo chłopów na wschodzie, kraj wolności nie mógł trwać w anachronizmie. Koniec wojny secesyjnej oznaczał też nowy początek dla Ameryki, jako kraju, który zacznie dominować nad światem. Obecnie, gdy ta sytuacja ulega z wolna zmianie a Ameryka tkwi w kryzysie wewnętrznym, film ten stanowi pewne przypomnienie, memento a zarazem nadzieję, że znów nadejdą lepsze czasy. Z pewnością jest to propozycja warta obejrzenia i przemyślenia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuje za odwiedziny i komentarze