Zbiór opowiadań Wioletty Grzegorzewskiej znalazł się w ścisłym finale Literackiej
Nagrody Nike 2015 oraz otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Gdynia.
W stosunkowo skromnym objętościowo zbiorze autorka zawarła krótkie opowiadania
dotyczące okresu dojrzewania w niewielkiej wsi pod Siewierzem. W Hektarach, bo
tam toczy się akcja większości opowieści, mała Wiola styka się z pierwszą
śmiercią, rytuałami domowymi i lokalnymi, szkolnymi akcjami, tajemnicami i
zapachami przyrody a także z przesądami i starymi historiami.
Poszczególne opowiadania są często bardzo niepozorne, zwyczajne ale
oddają przez monotonię i sposób życia na wsi w końcówce lat 70 i w latach 80.
Przyjaciel kot, pasja zbierania etykiet zapałczanych a potem..złomu, wąchanie
kleju, wyjazd z babką na targ do Myszkowa i drużbowanie na weselu. Dobrze
rozumiem i czuję te klimaty, gdyż dorastałem w zbliżonym okresie czasu, choć w
moim przypadku jest to głównie miasto.
Siła tych opowiadań w największym stopniu wynika z języka – niespecjalnie
metaforyzowanego ale silnie umiejscowionego w prozie poetyckiej. Autorka zderza
prozę życia z poetycką próbą wtargnięcia głębiej pod podszewkę tego co
zwyczajne i pospolite, będące zarazem częścią doświadczenia rówieśników.
Grzegorzewska jest baczną obserwatorką ówczesnego życia na wsi, ludzkich typów
a także własnej rodziny, która rozrysowana jest na kartach książki za pomocą
własnych wypowiedzi, zachowań i osobistych obrzędów.
Obecnie trudniej sobie wyobrazić chłód nieogrzewanego pokoju stołowego,
iskry w popielniku czy buszowanie na poddaszu starego domu. Coś, co było czymś
zupełnie zwyczajnym (jak np. czasowe wyłączenia prądu przez Elektrownię
Łagisza) i było w mniejszym lub większym stopniu udziałem całego pokolenia,
dziś przypomina już wspomnienia własnych dziadków. Te krótkie teksty
uświadomiły mi w nieco inny sposób przemijanie, że nic nie jest stałe, ani dane
na zawsze. Niby truizm, ale chyba każdy z wiekiem dochodzi do momentu, gdy
sobie to uświadamia naprawdę.
Książką zainteresowałem się, gdy oglądałem galę Nagrody Nike. Autorka
wspomniała wtedy, że książka opowiada o dorastaniu na Jurze Krakowsko –
Częstochowskiej a na potwierdzenie tego dodała, że tytułowe guguły, to
regionalne określenie niedojrzałych owoców. Tymczasem również w Zagłębiu
Dąbrowskim, które jest przecież nieodległe od Ziemii Siewierskiej i okolic,
również używano tego określenia, podobnie jak np. dziady (czyli jeżyny)
albo psioki (niejadalne grzyby). Wszystkie te słowa stanowią część
dawnej gwary Małopolski Zachodniej, gdyż zarówno Jura jak i Zagłębie są jej
historyczną i etnograficzną częścią. Ta swoista wspólnota językowa, wspólnota
doświadczeń pokoleniowych a nawet bliskości geograficznej powodują, że Guguły
są książką bliską, czytelną a nawet osobistą.
Nie traktuje książki jako
elementu tzw „nurtu wiejskiego”, bo wydaje mi się to niepotrzebną szufladką,
która może zniechęcić tych, którzy za taką literaturą (i wsią) nie przepadają.
Autorka nie jest raczej zbyt wylewna w swoich opowiadaniach (z wyjątkiem dwóch
ostatnich) i pozostawia czytelnikowi sposób ich odbioru. Świat oglądamy oczami
jej bohaterki, ale pomimo swej naturalnej subiektywności jest to pogląd szeroki
i stosunkowo otwarty. Grzegorzewska pisze także z powodzeniem poezję, co ma
swoje wyraźne przełożenie w tej prozie. Z dobrym skutkiem.
Wioletta Grzegorzewska, Guguły,
Czarne
Powrót do przeszłości, wchodzenie w dorosłość, dostrzeganie niezwykłości w codziennych rzeczach – myślę, że to idealna książka dla mnie. Dzięki za recenzję - bardzo zainteresowałeś mnie tymi opowiadaniami.
OdpowiedzUsuńCzyta się przyjemnie, bez znudzenia :)
Usuń