Pan Posłuszny przeżywał rozterki. Kiedyś
podpisywano listy otwarte w obronie kultury, zapisów konstytucji albo w obronie
„Dziadów” a osoba podpisująca narażała się tym samym na przyszłe
nieprzyjemności. Niedawno list otwarty w obronie wolności słowa (przynajmniej
tak to wyjaśniano Panu Posłusznemu), podpisali ludzie nauki i kultury w obronie
ch… i prawa do swobodnego rzucania nim. Ch… jako narzędziem walki i dla
precyzyjnego wyrażania opinii przez człowieka wykształconego posłużyła się pewna
dyrektor placówki kulturalnej. W jej obronie stanął przywódca pewnego
ugrupowania nazywając wykorzystanie narządu mianem „prowokacji artystycznej”.
Pan Posłuszny znał z życia wiele takich prowokacji, gdy przebywał w mrocznych
spelunach, ale nigdy nie kojarzył tego ze sztuką. Widocznie ch…ch… nierówny i
wszystko zależy od używającego i kontekstu użycia. Także pewien znany
dziennikarz, pozujący na etyka, filozofa i prawnika wykoncypował w pewnym
programie telewizyjnym, iż ch… używać można, pod warunkiem, iż nie nawołuje się
do agresji. Dyrektor do agresji nie nawoływała zatem sprawa była oczywista.
Tutaj Panu Posłusznemu przypomniał się pewien incydent z lat 80. gdy był
świadkiem, jak pewien dżentelmen nazwał jego znajomego właśnie per ch…, ale po
chwili poprawił się i nazwał „Panem ch….”, co zmieniło diametralnie postać
rzeczy i nie doszło do rękoczynów. Pan Posłuszny zrozumiał, że powstaje oto
nowa świecka tradycja savoir-vivre-u. Można nazwać kogoś słowem powszechnie
(dotąd) uważanym za obelżywe pod warunkiem, iż wzorem Albercika z Seksmisji
doda się czarodziejskie słowo „agresywność jeden!”.
Kolejnym
źródłem rozterek Pana Posłusznego było skomplikowane zagadnienie „Czym się
różni wypowiedź prywatna od publicznej”. Gdy pewien internauta założył stronę
na której znieważał Głowę Państwa – były to wypowiedzi publiczne, podobnie
rzecz się miała parę lat temu z pewnym bezdomnym na dworcu. Tymczasem zdanie
dyrektorki na facebooku z opcją udostępniania „publiczna” zarówno jej zdaniem, jak
też części jej akolitów i obrońców, opinią publiczną nie było. Wcześniej
przekonywała, że słabo zna portal i chciała udostępnić wpis tylko znajomym,
zapominając znów o starej rzymskiej maksymie „ignorantia iuris niocet”. Pal
licho to wszystko, pomyślał Pan Posłuszny. To lekcja na przyszłość, aby uważać,
co i jak się mówi lub publikuje. Już miał puścić w niepamięć całą sprawę i
zająć się rzeczami poważniejszymi, gdy nastąpiła remisja schorzenia. Dyrektorka
ukarana została naganą ze strony władz miejskich za używanie niewłaściwych słów
ale broni nie omieszkała złożyć. Postanowiła się odwołać, dodając, iż uważa
siebie za „anarchohedonistkę”. Po tym stwierdzeniu Panu Posłusznemu zaczęło się
gotować pod kopułą. Pierwszy raz słyszał taki zlepek pojęć a oczami wyobraźni widział
już osoby określające siebie mianem „anarchocyników, anarchopesymistów czy
anarchokontestatorów”. Strach zajrzał mu w oczy, gdyż zgodnie z deklaracją
ideową mogła w przyszłości podpalić teatr (anarchizm) a potem czerpać głęboką
satysfakcję z tego faktu (hedonizm). A to już podpadało na walkę z systemem,
choć nie wiedział jakim. Za dużo myślenia na dziś – pomyślał Pan Posłuszny. Sen
uwolni mnie od wymogów nowoczesnego patrzenia na rzeczywistość, która zostaje
pozbawiana fundamentów. Nie wiedział jednak dalej, bo sprawa ucichła, czy
obiekt całej afery w końcu donosił czy też nie. Tak jakby było to jeszcze
istotne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuje za odwiedziny i komentarze