„Czekać, na chwilę czekać. Pod koniec sierpnia majster Sztwiertnia pojawił się z gotowym cudem pod pachą. Postawił go ostrożnie na naszym wyłożonym polnymi kamieniami podwórzu i jął odwijać z licznych warstw „Trybuny Robotniczej”. Zdejmowanie kolejnych zasłon powinno być jak obnażanie ciała, jak striptiz, a nie było. To znaczy z jednej strony było czymś więcej, z drugiej czymś mniej. Więcej: bo pieczołowitość, z jaką Sztwiertnia zdejmował kolejne płachty „Trybuny Robotniczej”, była jakąś nadpieczołowitością i nadczułością; z taką skrajną delikatnością nie rozbiera się kobiety, z tak skrajną delikatnością nie rozbiera się nawet bomby atomowej. Mniej: bo powolność ruchów majstra brała się i z tego, że był na niezłym gazie – sensacja sama w sobie – Sztwiertnia nie pił prawie wcale.
Wreszcie niepojęta architektura stała się widoczna, wreszcie rozpostarł się przed nami widok na katedrę w puszczy, na posąg wydobyty z bagien, na fresk odsłonięty spod warstw rzymskich tynków i wolno zbliżaliśmy się ku jego krzywiznom, symetriom i blaskom, i nie było wiadomo, co mówić, bo takie piękna i takiej bezinteresowności nikt z nas dotąd nie znał. I nikt nie wiedział, ze coś takiego istnieje, że w ogóle może istnieć. Nawet kobiety miały zachwyt w oczach, bo czuło się, że bez pomocy Bożej takiej rzeczy nie da się powołać do istnienia. A potem zaczęliśmy dotykać, sprawdzać, wsuwać i wysuwać szufladę, liczyć pola; badać, jaki szachownica ma pod kątem połysk. I coraz sumienniej oglądaliśmy arcydzieło majstra Sztwiertni, coraz uważniej śledziliśmy załomy, uskoki i perspektywy, i potem już przestaliśmy udawać, że oglądamy dla piękna konstrukcji, dla barwy, dla gry świateł. Coraz niecierpliwiej i całkiem otwarcie i – tak jest – bezwstydnie badaliśmy centymetr po centymetrze w poszukiwaniu pieczęci miłosnej, która na przedmiocie tak perwersyjnym – nieskończenie perwersyjna być musiała. Wysuwaliśmy szufladę i przepatrywaliśmy dno i spód szuflady, i wnękę na szufladę, zaglądaliśmy pod blat i wszędzie. I nigdzie nic nie było, i spozieraliśmy z niepewnością na majstra, który stał opodal i palił extra mocne, spoglądaliśmy w nadziei, ze coś nam podpowie, wskaże trop wiodący do miniatury erotycznej, która być może trzeba będzie przez szkło powiększające studiować, ale warte zachodu będą to studia, majster wszakże nic nie mówił, palił, zachciewał się lekko, dochodził do siebie, a jak doszedł i jak dopalił, pokręcił przecząco głową i powiedział: - Niczego tam nie; ten stolik to jest dymanie samo w sobie.”
Jerzy Pilch, Sobowtór zięcia Tołstoja [ w ] Moje pierwsze
samobójstwo i dziewięć innych opowieści, Świat Książki, Warszawa 2006 r, s. 111-112
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuje za odwiedziny i komentarze