Sicario - czyli pewnego razu w Meksyku
Jestem rozczarowany filmem Denisa Villeneuve’a. „Labirynt” i „Pogorzelisko” bardzo mi się podobały. Za to „Wróg” i „Sicario” nie
otrzymały dobrego scenariusza (ciężko jest ekranizować Saramago). Co z tego, że
dobre są zdjęcia (nawet bardzo) i udał się klimat. Przedstawiona historia jest
prosta i banalna. Główną bohaterką jest agentka FBI robiąca w narkotykach Kate
Macer (Emily Blunt), a jej postać
tak bardzo chce, tak bardzo się miota i tak niewiele może. Moralność wystawiona
na próbę? – w tym zawodzie? Postać niewyraźna, dziwna, naiwna, która zupełnie mnie
nie przekonuje (tak samo, jak jej rzekomo dobra mimika twarzy). Emily do
odgrywania agentek jakoś nie bardzo się nadaje.
Filmem rządzi niepodzielnie Alejandro
(Benicio del Toro), co w przypadku
tego aktora wynika z jego fizjonomii i charyzmy. Jego postać to taki
meksykański Franz Maurer razy 2 – „porządek tu robię” oraz „a zabiję ich
wszystkich”. Jest mroczny, małomówny, konkretny i efektywny. Czasami nawet efektowny. Real bad motherfucker. Naprawdę go lubię.